Filipowi po zdaniu matury studia źle się zaczęły. Z braku czasu, i szybko wygasły. Gryzł się, dopóki siedział w domu, słyszał rozmowy o chorobach i widział ludzi starych.
Dopóki nie zobaczył przez okno jednej lub kilku wiadomych osób. Których kroki potrafił usłyszeć przez dwie warstwy firanek.
Wtedy na horyzoncie miejskim ukazywała się złota chmura, zza chmury wysuwała się ręka. Druga ręka zaczynała kłaść się na jego ramieniu. Zawsze to odczuwał tak, jak się odczuwa zdarzenie rzeczywiste.
Czasem złota chmura ukazywała się już przy śniadaniu. Ojciec szedł do gimnazjum, spieszył się, jadł pośpiesznie. Nie spełniły mu się marzenia. I nawet trudno było dociec, jakie one w końcu być miały?
Tymczasem złota chmura stawała się miedziana, poranek o nadpływających obłokach gęstniał, po niebie latały już palczaste ręce i rozpływały się w nicość. Ktoś klasnął w sąsiedztwie, wzleciały gołębie, kura zagdakała w ogródku na dole — wstrętnie, raz i drugi. Na dwóch krótkich nogach niosła całe swe gospodarstwo. Za trzecim razem Filip podnosił się z krzesła, przepraszał ojca za to nagłe zerwanie się i tak nieeleganckie. Wychodził pod pozorem studiów w bibliotece.
Lecz w przedpokoju czekał jeszcze, aby dopełnić — aby ojciec wyszedł pierwszy — a przedtem podawał mu palto, całował w rękę. Przychodziła matka, pochylał się, całowała go w czoło, poprawiała mu krawat. Całował ją w rękę.
Stał chwilę przed lustrem, jakby trudno mu było rozstać się z tym domem, i wygłaszał kilka ciepłych słów i bardzo prawdziwych.