Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/49

Ta strona została przepisana.



W piwnicy

Upłynęło dwa tygodnie, przypomniał sobie, że według kalendarza mógł być ten dzień. Poprzedniego wieczora niebo było w smugach, zapowiadał się wiatr. Pieniądze zwrócone przez Hieronima, na które się obraził, leżały na oknie, schował je teraz do kieszeni. Miał dzień wolny od służby. Szedł na spacer. Najmłodsza Frankowska po raz drugi wyniosła mu chleb z masłem na schody.
Od jakiegoś czasu wiedział, że mimo wszystko jest za dobrze, aby tak mogło wyglądać życie. Wiedział, że to się wyczuwa, znał te cisze, które wyglądają, jakby tryb w mechanizmie życia zaskoczył na dobre. Szczególnie szkodliwa jest wtedy imaginacja, uśmiech, zadowolenie. Wiedział, że zmiana bywa nagła i że nie jest objęta żadnym zapobiegliwym rozumowaniem, prócz przeczucia, i że istnieje ogólny system dokuczliwości losu, nękań, obrzydzania. Na przykład nagle obrywa się strop nad głową, nawet w mansardzie. Kto system ten przyjął do wiadomości, potem, gdy już fakt się stanie, ma przynajmniej wrażenie, że przewidując, bodaj w ujemny sposób kierował nieszczęściem.
Była sobota, rano wrócił z bocznicy, umył się, ogolił, mundur wywiesił za okno, żeby się odczepić od fetoru nafty. Wiatr zerwał ręcznik z haczyka ramy okiennej i wrzucił do rynny poza zasięgiem ręki.
Wyszedł i skierował się ku bulwarom. Miała się ukazać w pobliżu mostu. Zawczasu segregował oczami przechodniów, aby jak najwcześniej w kaszy trafić na perłę.
Miała się powtórzyć już po raz dziewiąty. Szedł udając, że jej nie spotka. Znowu mógł snuć imaginacyjną rozmowę.
Mógł w myślach toczyć z nią pojedynek, wcale nie śmieszny,