Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/490

Ta strona została przepisana.



Ameryka

Gdy był chłopcem i wciąż jeszcze potem pamiętał jedno miejsce na pierwszym zakręcie ulicy. W miejscu tym ukazywało się nad drzewami czyste niebo. W tym miejscu obok drucianej siatki, oddzielającej krzaki agrestu od bruku, sztylet promieni słońca zawsze uderzał w odsłonięty kark. Pamięta to uderzenie. Wytrzymywał je — i mógł wytrzymywać w nieskończoność. Sprawiało mu satysfakcję; myślał wtedy i pamięta, co myślał: oto uderzenie słońca, które pamiętam — idę i wiję się pod tym słońcem jak sprężyna, nic mi nie szkodzi — i czuję na całym sobie tylko jeden ucisk, jedno sprzęgnięcie: pasek od spodni. Ale gdybym się go pozbył, szedłbym dalej, czułbym wnętrzności, które pewno też się nagrzały. Lecz słońce także nie da im rady, bo jest z tej samej materii.
Ani jedno ścięgno nie było zużyte, szedł i płynął, i musiał się powstrzymywać, żeby nie wzlecieć.
Za skrętem biegły drzewa, szli powolni ludzie, zanurzeni w kanikule, wszyscy byli czyści, nawet przyprószony na biało robotnik z cementowni, z bańką kawy w ręce.
A on wyprzedzał ich wszystkich i gdyby z rozpędu teraz skoczył, skok ten zakończyłby się upadkiem w gorącą trawę. Lecz trawa także przecież wysiała się z promieni słońca. I upadając, tylko by się z nią przemieszał.
Dopiero gdyby ktoś usiadł obok niego i dotknął go ręką. Dopiero wtedy byłoby co innego. Byłoby to skażenie.
Wiedział, że świat starych zajmuje dziewięćdziesiąt procent i że w dziesięciu trzeba znaleźć relacje z dziewięćdziesięcioma. Uważał, że trzeba robić wszystko, aby im było pod koniec łagodniej.