Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/496

Ta strona została przepisana.

jego winą będzie, gdy się tylko odezwie, gdy tylko odpowie na dowolne pytanie, rzucone w jego stronę, z miną wymagającą odpowiedzi, a odpowiedź będzie uznana za obraźliwą.
— Bałwan... — mówił jeden.
— Istotny bałwan... — powiedział drugi.
— Gówno istotne — mruknął pierwszy. Byli widocznie bardzo zaprzyjaźnieni. Zbliżały się otwarte szeroko drzwi na taras, prześwietlone wielkim słońcem, zbliżały się drzewa, kolorowe krzewy, u wylotu powietrzem przeciągał smak palonych migdałów, kawy, kremów i brylantyny, za dwoma panami szedł trzeci, jeszcze poważniejszy, niewysoki, ubrany jak na pogrzeb, z baretką jakiegoś orderu w atłasowej klapie, o przydymionych oczach, ciemnej cerze, wyprostowany jak struna, w ręce trzymał kindżał, który zdjął ze ściany, położył ostrze na lewej dłoni i patrzył na nie.
— Panowie — rzekł mijając.
Skonfundowali się, bo choć ocena była słuszna, słowa nieprzyzwoite. Idąc za nimi, musiał je dosłyszeć.
Nie powiedział nic więcej, rozstąpili się, minął ich i z kindżałem na dłoni zaczął się zbliżać do Filipa.
— Nie wiem, kim pan jest — rzekł z pewnej odległości.
Wobec tego ktoś, kto znał tego małego znakomitego człowieka, dokonał prezentacji i przedstawił Filipa. Filip uśmiechnął się grzecznie.
— Ponieważ — powiedział tamten — wiem już, kim pan jest, pozwoli pan, że panu coś powiem.
— Uprzejmie słucham.
Kilku młodych ludzi przerwało wyolbrzymioną alkoholem sprzeczkę. Mówiono o kimś, kto płonie, lecz przedmiot pożaru uczuć wcale tego nie dostrzega — i sprzeczano się, czy przedmiot robi to rozmyślnie.
Przybliżyli się teraz na pewną odległość.
— Proszę wybaczyć — zwrócił się do nich — dwa słowa powiem na ucho.
Cofnęli się więc, Filip podszedł. Jednym mgnieniem oka dostrzegł tych dwóch, którzy patrzyli na niego wrogo. Wyglądali boleściwie, jak sekundanci, gdy już trup leży. Ukłonił się raz jeszcze i błyskawicznie klęknął, przybliżając twarz do twarzy niewielkiego człowieka. Nie czekał na to, co tamten powie, sam