Zapomniał o małym człowieczku z kindżałem. Przedtem jeszcze dowiedział się i zostało mu to na skraju pamięci, że jest Hiszpanem z pochodzenia, choć nosi niemieckie nazwisko, że zmarła jego żona była Rosjanką, a córka jest Niemką. I domyślił się, że tamtego wieczoru Hisizpan albo chciał go intelektualnie podburzyć, albo działał z namowy córki, która gdy kogoś sobie dobrze upatrzyła, zaraz go chciała źle doświadczyć. W zamian zbiła po pysku docenta, który natychmiast potem został zaproszony do domu jej ojca, najbogatszego w całym mieście. Dom mieścił się w skromnym pałacyku, w cienistej ulicy, za gazonami róż, sprowadzonych z czterech stron świata. Jeśli idzie o sukces, wyżej już nie można było trafić.
W niedługim czasie odbyła się druga wizyta wuja Wilhelma, już bez zapowiedzi.
Pomyślano, że śmierć biedaka nagli. Ojciec zrobił niespodziankę i zjawił się w pokoju. Z rulonami wykresów pod pachą. Gość wysłuchał objaśnień, wstał z fotela, powiódł palcem po wykresach, spojrzał na ojca jak na chłopca, który skonstruował młynek do mielenia kawy, a może turbinę:
— Brawo — powiedział — to może wszystko jest głupstwo. Ale ja tym kogoś zainteresuję. Nieraz się zdarzało...
— No nie! — przestraszył się ojciec dobrotliwie. — Ja tylko tak sobie, bez żadnej myśli.
— Tak, tak. To może wszystko jest głupstwo. Znam ludzi poważnych, którzy się tym interesują.
— Wykluczone!
— Dlaczego? Jeśli istnieje w tym jakaś myśl pożyteczna, w co przecież niekoniecznie trzeba wątpić? Są instytucje...