stydził, że tak tu ślęczy, podczas gdy jeszcze wczoraj w nocy w obecności Filipa udawał lekkoducha. Wyszli na piwo. Jeden pił, że nie może, drugi, że tak może oddawać się pracy. W końcu i Filipowi było wstyd, że został napotkany tutaj jak pospolity mól książkowy. A tamten, w końcu, był szczęśliwy, że udało mu się usiąść z niepospolitym Filipem przy jednym stoliku. Jeszcze się usprawiedliwiał ze swego ślęczenia, a Filip pocieszał: głupstwo, drobiazg, ktoś musi. Wreszcie najopaczniej podbudowany słowami Filipa oświadczył, że studiuje Estetykę i pokrewne, że zamierza się poświęcić krytyce, pisać rozprawy o Malarstwie i pokrewnych. Choć mimo gruntownej wiedzy nie ma jeszcze w sobie sprawdzianów naukowych i nie wie na pewno, czy tak jak on odczytuje dzieła sztuki, pokrywa się to z wrażliwością wszechświatową. Chociaż tego jednego jest pewien, że ma w sobie bardzo ostry krytycyzm i że czuje potencję.
— Szczęście — zawołał Filip. — Wielkie szczęście!
Wypili po jeszcze jednym piwie. W tej ilości na niedoświadczonym zrobiło wrażenie. Znajomy ślamazarnie zasnął przy stoliku. Filip wyszedł.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/501
Ta strona została przepisana.