Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/505

Ta strona została przepisana.

— Ja?
— Tak.
— Pani żartuje.
Z idiotycznych było to jakieś wyjście, skoro już gust najgorszy.
— Bardzo proszę.
W gruncie trafiła, lubił się rozbierać i uwalniać od ubrania. Nie mogąc próbować w jedną, należało próbować ucieczki w drugą stronę. Jeżeli oczywiście chciała wziąć odpowiedzialność w obronie przed tym rozjuszonym bydlakiem.
— No — powiedziała..
Zrzucił wszystko z siebie.
Wtedy dopiero się zastanowił, co zrobił.
Spostrzegł, że sięgnęła ręką poza siebie i rozkręciła krany z wodą. Para uniosła się zza jej pleców. Twarz jej utrzymywała wciąż ten sam martwy wyraz. Ani jeden milimetr rysów nie przekraczał znaczenia, które raz na zawsze miał cechować, jak na skali linijki szkolnej. Ani jedno ludzkie drgnienie nie zakłóciło tej szklanej twarzy, która robiła przez to wrażenie bezdennie głupiej i godnej stłuczenia jak szklanka po musztardzie.
Woda z hukiem napełniła trzy czwarte.
— Już? — spytała nie patrząc. — No to do wanny!
— Ja?
— A po co pan się rozbierał?
— Nie widzę powodów...
— No hop! — krzyknęła. — Ech! — zniecierpliwiła się szybko: — Ernest umyje panu plecy. Ten, co tak biegał. Boi się pan?
— Proszę pani, to są wyraźne kpiny... A zresztą... Jeżeli nie stać panią na nic więcej...
Doskoczył podgięty i przysiadł na brzegu wanny. W drodze tyłek mu się jakoś niezręcznie wypiął i podnosząc lewą nogę, żeby przekroczyć krawędź, nie trafił. Zachwiał się, a gdy już odzyskał równowagę i wskakiwał, twarz jego znalazła się blisko jej twarzy. Musiała się w nim kochać. Powiedziała jadowicie, jakby przyszpilała glistę:
— Wiedziałam.
Poślizgnął się i wpadł najpierw ramionami do wody. Potem obrócił się i usiadł na dnie.
— Co pani wiedziała?