Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/506

Ta strona została przepisana.

— Wiedziałam, że pan wykona brawurową szarżę, żeby się tu dostać. Przed moim ojcem od razu pan klęknął. To było piękne.
— Bo mały. Rozumuje pani wyjątkowo dziecinnie. To nawet miłe, ale niepotrzebne.
— Zaraz tu przyjdzie.
— Ojciec? Do czego pani zmierza? Pani brakuje rozumu. Ja na pani miejscu zdobyłbym się na jakiś gest. Poratowałbym człowieka, którego psy opadły. Ubrałbym się, wyszedł i przedstawił jako przyjaciela.
— Tak też i zrobię.
— Ale może by... lepiej... najpierw się umówić...
A może to wariatka? — pomyślał. — Psychopatka? Dom obłąkany. Może będzie próbowała poderżnąć mu teraz gardło? — Przypomniała mu się Espania di sclerosa, jej samej słowa.
Zamilkł i patrzył w jej plecy.
Biedna ty idiotko — myślał.
Mapa pleców przedstawiała się jak grzbiecik górski w kartografii. Jak dywanik z ostrzyżonego do gołej skóry angorskiego kota. Łopatki przykropione były znamieniem, mniejszym i większym, w położeniu wobec siebie niedbałym, jak skazy na kamieniu. Pochylony kark sięgnęła woda w wannie i teraz podpięte w górę włosy skręcone były w wicherku jak trawa nadbrzeżna po ustąpieniu fali. Myślała pewno sobie, co on tam sobie myśli i jak się zachowa? Otóż to, był pewny, że zachowa się tak, iż to właśnie pchnie ją do dalszych objawów złości. Nie zamierzał jej robić tego dzikiego honoru, przeznaczonego dla istot wyższej świadomości. Mógł zabłysnąć teraz nieświadomością poczciwego imbecyla, którego zaabsorbował na przykład w tej chwili krokiet.
— Zróbmy tak — powiedział — pani wyjdzie pierwsza, odwoła tego szympansa, ja się ubiorę i pójdę.
— Mój ojciec chce pana poznać. Prawdopodobnie zakochał się w panu. Taki już jest. Pan wie, miłość starego mężczyzny. Nie mogę mu jej odmówić. Niech kocha.
— Tak?
— Jestem już niemłoda. Mam lat skończonych osiemnaście, gdy będę miała tyle, co on, nawet w grobie mnie już nie będzie.
Wychylił się z wanny.
— Mam pełną świadomość, że niedługo umrę — powiedziała.