Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/521

Ta strona została przepisana.

o napad na te facetki. Możesz więc sobie wyobrazić, zostaw to przy sobie, moją sytuację, w lesie, i moje, nie będę ukrywał, przerażenie w rzeczywistości. W rzeczywistości straciłem głowę.
— I co dalej?
— Tak jakbym dostał obuchem w łeb.
— Dobrze, dobrze, ale co dalej?
— Wyobraź sobie, proszę, koniec świata. I sabat jednej chwili.
— Ale co dalej? Czy się wyjaśniło?
— Zaprowadzono mnie.
— Więc tak!
— Wielkie korowody... Na komisariat policji.
— Więc to prawda. Przesłuchiwano?
— Jako jednego ze świadków.
— Wystarczy.
— Sam bym się zgłosił. Dziś nie mogłem pójść do gimnazjum. Jestem podobno zawieszony w czynnościach. Wiem od pedla.
— To ojciec jednak był.
— Gdy się to już stało, nie jest takie straszne. Nigdybym sobie nie wyobraził.
— No dobrze.
— To zrozumiałe. Sam bym... Oczywiście, nie są grzeczni. Sam bym nie inaczej postąpił, tylko zawiesił.
— Kto niegrzeczny?
— Na policji. Ten cały system płaskiego rozumowania: ogień i dym. Nie ma dymu bez ognia. I tak w kółko. Ale proszę cię, nie rozpowszechniaj tego, zależy mi na dyskrecji. Chodzi o młodą dziewczynę. Starali się być grzeczni. Byli dwuznacznie podejrzliwi. I ta dopiero, nieszczęsna, ta mnie dobiła. Aż podziw bierze. Jest to obłęd.
— Kto?
— No, właśnie, ta rzekomo poszkodowana, jedna z nich.
— Ile wreszcie tego było, tych dziewczątek?
— Dwie.
— Duże?
— Jakie duże?
— Czy były duże?
— Nie rozumiem, o co pytasz?
— A która dobiła?