Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/522

Ta strona została przepisana.

— Ta jedna. Dlaczego miałyby być duże?
— Złożyła oskarżenie?
— Tak. Nie chciałbym jej szkodzić... Chciałem się tego ustrzec. Wymyśliła historię i chociaż się plątała, nie chciała się wycofać z oskarżenia. Ze strachu coraz bardziej nie chciała. Potem już się nie plątała. Bo dopiero w trakcie urosła jej ta historia. I teraz już jest przekonana. Nauczyła się tego, co wymyśliła. Jeszcze jeden dzień i ja uwierzę. Skandal jest rozdmuchiwany. Podobno. Nie wiem, nie widuję ludzi, chowam się po kątach, nie lubię być w domu, to zrozumiałe. Może wreszcie przywyknę do mojej sytuacji. Ma to i pewne dobre strony z punktu doświadczenia, gdy sobie pomyślę, że i tak umrę.
— Jakże wyglądała? Tak bliżej, szczegółowo. Jakiś rys ogólny. Mała, duża, średnia — zapytywał — bezczelna, prostacka, urażona cnota, chamka, niewiniątko z tingel tanglu, a może ździra czy też psychopatka, mitomanka, szantażystka albo idiotka? Pijany ojciec dyrygent nie ma żadnego znaczenia, jak każdy ojciec. A może jest po prostu na dorobku i chce być sławna?
— Nic z tego.
Było to zasadnicze pytanie. Boże — pomyślał Filip — byleby nie blondynka, wysoka, roześmiana i niechuda:
— Więc jaka? — zapytał.
— Dziecko drobnych oszczędności.
— Co to znaczy?
— Jedynaczka, w pewnej chwili pozwoliła sobie nawet na uśmiech. To mnie zdziwiło. Ubrana skąpo.
— Młodociana ździra.
— O nie!
— Jeszcze obrona? To już lepiej pójść do niej i zastrzelić się na krześle. Nad ojcem wisi hańba.
— Powiadasz?
— Czy najpierw zjawili się faceci i ona krzyknęła, czy było na odwrót?
— Zapytujesz jak na policji. A czy ty nie pomyślałeś, że mogła to być prowokacja?
— Nie pomyślałem. Grzeczność ojca zgubiła.
— Jaka grzeczność?
— Nic nie myślę. Jakaś prowokacja?