Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/525

Ta strona została przepisana.

też nie była ozdobą. Fiołki polecił mu wrzucić do śmietniczki. Także sposób mówienia miał trochę przydługi. Komentował to, co widział, w oparciu o nieco zbyt szczegółowe obserwacje, i zbędne. Widział za dużo, nie to, co trzeba, żeby tu być, nieświadomy był zdawkowości pobytu w tym konwencjonalnym miejscu, a chwilami patrzył po ludziach tak jakby wrogo, czyli też wystarczyło, że patrzył, podczas gdy nie należało zauważać. Mówił odrobinę za głośno i każdej chwili można się było spodziewać czyjejś repliki, która byłaby nie do zniesienia.
Jak na tragiczną sytuację osobistą czuł się może zbyt dobrze poprzez nieświadomość i nowicjat. Lecz to jedno właśnie w sumie było dobre. Ojciec był dzielnym mężczyzną, który potrafi być swobodny w momencie, gdy cała jego egzystencja płonie.
Kelnerzyna, jak pies z podwiniętym ogonem, będąc nie tam za szybami dansingu, lecz tu na wygnaniu, wysmarkał zapytanie, co podać? Filip podyktował. Ojciec nie zapytał: skąd ty, smarkaczu, możesz takie rzeczy wiedzieć? Krem mrożony? I był przekonany, że Filip wie tyle samo, co on, czyli że nic nie wie, jak przystało na porządnego człowieka. Zgodził się tu czekać, Filip poszedł. Być może, należałoby teraz dla odwrócenia uwagi trochę się ujawnić, powiedzieć z grubsza o swym poważnym stanie narzeczeństwa, które by dzisiaj zabrzmiało co najmniej jak ciąża. Lecz nie powiedział. Bał się chwilę dłużej zostać, liczył na swe szczęście, że nie spotka nikogo ze swych znajomych, kto by go niechcący zdemaskował.
Dowiedział się adresu u portiera w teatrze. Było to nieblisko, w stronę gorszych dzielnic. W połowie drogi podniósł rękę i zatrzymał powóz. W zakurzonym okienku ukazała się twarz znajomego. Uśmiechnięta i łakoma. Wyskoczył: czym mogę służyć? Filip kazał zawrócić. Tamten przynaglił stangreta, podśpiewał tra-la-la i położył rękę na ramieniu Filipa; była to cena. Węszył przygodę, był to typ, o którym jeden myśli, że na pewno zna go bliżej, drugi: nikt go nie zna. Był wszędzie, zawsze w momencie kulminacyjnym, jeśli to prawda, wiedział wszystko, był uczynny za cenę jednej bodaj dwuznacznej wiadomości. Bez niej także uwielbiał Filipa i jego szczęście. Oczekiwał pierwszego słowa.
Kim był, z czego żył, ten asystent, półsługa? I ami cochon. Może tuczył świnie do południa na parceli za miastem, może obsługiwał