Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/526

Ta strona została przepisana.

bogatego wuja paralityka i sznurował mu bryczesy? Po cichu mówiło się, że prawdopodobnie jest na usługach policji. W tej wiadomości — jedyne przerażenie budziła myśl — że skoro usługiwani czerpią informacje przez takich oto głupców — deprawują się sami, widząc nas wszystkich i świat przez zakopcone szkiełko. Potem prostowano, że to nieprawda. Nic nie było lepiej, nic nie było gorzej.
Filip zbagatelizował postać. Po chwili rzekł i spojrzał:
— Ojciec mi się złajdaczył.
Tamten o niczym nie wiedział. To było widoczne.
— Ha, ha, ha! Tra-la-la! No i? — Nie uwierzył. Interesowało go, dokąd Filip jedzie. Poprawił się w skórzanej kołysce, wyjrzał przez okienko: kto tu może mieszkać?
— No, no, no... Poczekam na pana.
W oczach paliły mu się świeczki. W imaginacji zdejmował spodnie dla miłego towarzystwa. Wiedząc, że jest tylko skromnym marzycielem, który się zjawia wtedy, gdy piana świata już stygnie i przemienia się w rzęsę.
Miejski pejzaż rozrzedził się, konie biegły jak po szkle. Jak po tłuczonych butelkach. Porcja hałasu była za duża jak na wyludnione uliczki — i kwitnące ogródki — oklaskane kopytami.
Dolatywał głos gramofonu i narzucał myśl, że tam się właśnie jedzie. Gardłowy skowyt walca zbliżał się jak z pokładu nadpływającego do brzegu statku spacerowego.
— Zna pan przypadkiem kapitana von Rickenhoff? — zapytał Filip.
— Nie, nie znam — odpowiedział tamten uprzejmie.
— To gówno pan raczy wiedzieć.
— Dlaczego? — zmartwił się tamten. Chciał zapytać: dlaczego gówno? — ale nie śmiał?
Brygada szarych sprzątaczy ulicznych, nazywanych cichą muzyką, ze szczypcami, widelczykami, miotłami i blaszanym wózkiem na dwóch kołach szła przez całą szerokość ulicy. Konie zniosły, Filip dostrzegł numer kamienicy, nie dziękując wyskoczył i zniknął w bramie.
Ruda kamienica jak żelazny kwiat na śmietniku także była wyludniona. W bramie dmuchał piwniczny przeciąg, schody były