Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/529

Ta strona została przepisana.

— To prawda? Dlaczego pan jest wzruszony? — przysiadła naprzeciw: — Nieprawda! Kpiarz jest z pana.
— Czy pani zdaje sobie sprawę, że gubi człowieka?
— Kogo?
— Mojego ojca.
— Ach tak? — rozczarowała się i nagle pojęła wszystko: — To pan... jest...? Nieprawdopodobne!
— Tak.
— Nie mamy. o czym mówić — rzekła stanowczo.
— Proszę tylko opowiedzieć, jak to było?
— Nie ma co opowiadać.
— On jest tak stary, czy pani nie ma litości? Zapytałem pa nią — rzekł głucho.
— Litości... mam bardzo dużo litości. Ale nie mogę.
— Jak to było?
— Ja tego nie mogę cofnąć. Pan daruje.
— Jak to było?! — uderzył dłonią w stół: — Mówić!
— Pan się gniewa bezskutecznie — popatrzyła na jego rękę. —
Proszę nie robić hałasu w moim domu.
Coś w rodzaju gniewu zmąciło jej miękką, różową twarz.
— Zamknąć ten gramofon, do cholery jasnej!
Spokojnie wykonała rozkaz:
— Zamknęłam.
— Mówić!
Ugięła się przed nakazem bez obrazy, ale i zachowała spokój.
Nie umiała opowiadać, była człowiekiem czynu, a nie słów, to się dzieli, w milczeniu widocznie robiła świństwa. Nie umiała przekazać żadnej treści, choćby o najprostszym trybie, ale to niezdarstwo i jedno znamienne „gdyby” odsłoniło ją i aż dziw brał, że policjanci nie wyciągnęli z tego uczciwych wniosków.
„No szła, szły, było to w alejce, tej takiej, alejce w lesie, były we dwójkę, ktoś szedł za nimi”:
— Ale po co to panu, przecież to przykre. — Proszę nie martwić się o moje przykrości.
„Więc ten ktoś szedł długo, wciąż szedł za nimi, tak długo, że trzeba było pomyśleć, że ktoś idzie za nimi.”
— Więc panie szły, szły alejką i ktoś szedł za paniami.
— Tak.