Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/532

Ta strona została przepisana.

Jej uśmiech przygasł. — A dlaczego my mamy sobie tak zaraz mówić przez ty? O właśnie, dlaczego?
— Możesz ze mną zrobić, co zechcesz.
— To ty mnie uważasz za taką, co robi?
— Czy słyszysz, jak głupio rozmawiamy?
Boże, Boże — przestraszył się słysząc swoje słowa — przecież to jest idiotka.
Czemu ona się śmieje, czemu nie chce, zdając sobie, nie chce zdać sobie sprawy, dlaczego nie jest gotowa poświęcić się i odwołać, skoro sama wymyśliła? Dlaczego nie jest zdolna do żadnego gestu? Dlaczego tak okrutnie egzekwuje swoje życie? I co jej z tego przyjdzie? Sława? Jakiś podły interes? Jest na dorobku, przypomniał sobie własne słowa.
Żałował, że nie zabrał tu ojca. Może by jego obecność doprowadziła do jakiejś decyzji. Może by właśnie te idiotyczne fiołki?...
— Głupstwo — powiedział — wszystko to jest głupstwo i nędza. Dlaczego jest tu tak smutno? Ciemno, nieporządnie?
— Puszczę gramofon.
— Nie trzeba.
— Mnie nie jest smutno i nieporządnie. Jest drugi pokój. Ja tam mieszkam.
— Drugi? Proszę pokazać.
— Tam jest całkiem inaczej.
Nie było inaczej. Drzwiami na prawo był ten pokój. Mniejszy, o zasłoniętych firankach, w rogu stała wielka komoda, na niej jakieś drobiazgi, tysiące głupstw, tasiemek i rewolwer. Obok rewolweru leżały naboje rozsypane luzem, które swą użytkowością i morderczym niedbalstwem robiły szczególnie przykre wrażenie. Ale nie zapytał.
Kazała mu iść przed sobą w głąb pokoju, zatrzymała się nagle, wpadł na nią, nie zdążył przeprosić, kiedy równie nagle odwróciła się ku niemu, popatrzyła szybko z dołu w górę, z góry w dół, spodziewał się tego rodzaju spojrzenia, jeszcze nie zdążył przeprosić czy cokolwiek powiedzieć, gdy zarzuciła mu ręce na szyję i oparła głowę o jego ramię tak szybko, jakby to miała już obliczone. Stali tak dobre kilka minut.
Trudno by mu było przed kimkolwiek się przyznać, o czym myślał?