Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/533

Ta strona została przepisana.

W każdej następnej minucie stawało się niewątpliwe, kim była według swego najgłębszego i prawdziwego powołania. Kołyszące się minuty pozwalały widzieć wszystko dookoła, a ona chciała to zatrzeć, skreślić ten obraz i zostawić tylko siebie jedną. Precyzja uderzeń, pasaże, jakby przysiadła do fortepianu, aż śmieszne, smutek tej strasznej chwili wykołysywał krok po kroku w głąb pokoju, wśród cieni majaczących mebli, i zdawało się przez moment, że poszła za nimi frędzlasta serweta z jakiegoś stolika, który wokół siebie przewinęli.
Nie było już wątpliwości, że zrobi karierę i że będzie przez mężczyzn poszukiwana, ceniona, ba, nawet przeceniana za swój talent. Ten mały talent, jednoosobowy, społecznie znikomy w porównaniu z talentem marszałka, otoczony dyskrecją, nie do publikacji w rozkazach, myślach i orędziach — talent, z którym się człowiek rodzi — pomyślał — jak rodzi się ptak śpiewający albo lęgnie kura niosąca w mierzwie słomy jaja.
A potem zerwała się z łóżka, powiedziała:
— No właśnie!
I wykonała kilka koziołków na dywaniku obok łóżka.
Było to dziwne, stała się tak radosna, że go to obraziło. Rzuciła w niego poduszką, która znalazła się na środku pokoju. Zatrzymał poduszkę i powiedział:
— Widzisz, i wcale cię nie trzeba gwałcić.
— Co innego. On by chciał.
— Wcale nie trzeba, i jesteś obrzydliwa. W tym przekonaniu także.
— Wcale nie jestem obrzydliwa — roześmiała się. — Sam to wiesz.
— Chcesz, to zostanę z tobą. Jakiś czas.
— Nie zostaniesz.
— Zostanę.
— A ja nie chcę! — krzyknęła, pękając ze śmiechu tuż przy podłodze. — Pilnuj lepiej swojej Elizy.
— Jakiej Elizy?!
— Sam wiesz.
— Co ty mówisz?!
— Nie powiem — odwróciła się twarzą do dywanika.
— Powiesz!