Było to przedziwne, tragiczne zjawisko, że w dwa tygodnie potem matka także umarła i że stało się to tak jakby niepozornie, cicho, prawie pokornie, bez żalu, bez jednego słowa. Nie wstawała z łóżka, początkowo wyglądało to na przeziębienie, a okazało się sercem, lekarz zalecił spokój, który uzyskała, nastały chwile spokoju, czyli poprawy, i jednego dnia nad ranem umarła. Filip wszedł pierwszy do pokoju.
Wuj Wilhelm nie pokazał się więcej, nie dał żadnego znaku, także okazało się, że chorował. Był już bardzo stary, dochodził lat osiemdziesięciu, miał siedemdziesiąt dziewięć, gdy ukazały się klepsydry, że umarł, nie podpisane przez nikogo, nie miał zatem nikogo, tym samym Filip został sam, bo matka była jedynaczką i także ostatnią z rodu.
Należało zmienić mieszkanie. Początkowo codziennie chodził na groby, przez trzy dni, potem wręcz postanowił nie chodzić, wybronić się z tego welonu żałoby i katastrofy, nigdy nie pójść, pozapominać, zasypać; zmienił mieszkanie, pozbył się mebli, nie sprzedając ich, tylko rozdarowując, żeby nie znać tej smutnej ceny; zostawił dwie fotografie, całą balistykę, rewolwer i przeniósł do kawalerki w samym centrum, u jakiejś pani za ścianą, która chciała go traktować jak syna, ale jej to wybił delikatnie z głowy.
Jednego dnia został wezwany do magistratu do jakiegoś wydziału, gdzie mieścił się notariat. Przyjął go niewątpliwy nieboszczyk, jakby wyjęty z cukru, jak mysz, gdy wpadnie do worka, bardzo zrzędliwy, nieprzychylny, w obecności jakiegoś drugiego notabla, młodego, trzeźwego, tak trzeźwego, jakby trudnił się legalnie nielegalnymi zabiegami — i wspólnie mu oświadczyli, że został spadkobiercą, jedynym żyjącym ze strony matki, w materii spadku