po wuju Wilhelmie, który był bezdzietny — tu młody chrząknął: — nie miał żony — tu młody bez powodu parsknął — lecz było to złudzenie: — zakaszlał — i wtedy stary więdnącymi rękami wyłożył plik papierów.
Trwało to przez dwa dni i dopiero trzeciego znużony Filip odetchnął. Wręczono mu klucze i to było wszystko. Wszystko w porządku, wyrazili jak gdyby żal obydwaj panowie, patrząc na zrezygnowanego i umęczonego Filipa z niczym innym, tylko z urzędową złością, która jest bardzo uroczysta i w przychylności nawet przypomina topienie w łyżce wody.
Klucze zawinął Filip w gazetę. Było jeszcze rano, około dziesiątej, szedł orzeźwiającym powietrzem i myślał, która jest najbliższa droga do tej willi-bastionu, żeby się nie męczyć. Już postanowił tylko odpocząć. Obejrzeć ten grobowiec i zasnąć na cały dzień.
Nikt tego nie pieczętował, furtka była po prostu otwarta, na zagracowanej ziemi niczyich śladów, cisza, ptaki w gałęziach. Położył na stopniu przed drzwiami papier z kluczami i zaczął wybierać. Piękne nazwisko — spojrzał na tabliczkę — trzy imiona. Nacisnął taster dzwonka, dzwonek zaterkotał, obieg elektryczności, krwioobieg pozostał w trupie. Nikt nie zaczłapał pantoflami w głębi, tak jakby powinien. Otwarł drzwi wejściowe, ciężkie, zabezpieczone kilkoma zamkami, wszedł do przedpokoju. Na wprost drzwi wisiał parasol z monogramem z czterech liter, nad nim na półeczce kapelusz letni. Jednego i drugiego nie dotknął, wyjął z kieszeni rękawiczki i nałożył na dłonie, spojrzał w prawo. Całym tym obrzydliwstwem należało się przespacerować bez ocierania, bez dotykania. Na prawo był bardzo duży pokój, o zagęszczonych do połowy roletach, i świecznik potężny u sufitu, z rozigranym światłem z ogrodu w kryształkach. Które się chwiały jak w powiewie, którego przecież być nie mogło. Naprzeciw okien w ścianie były trzy złote lustra, od podłogi aż po sufit, sufit w kasetony, w każdym kasetonie główka, pośrodku długi stół pewno jakieś dzieło, i dwanaście krzeseł obitych skórą, wszystkie w połysku i ciszy. Tylko woda gdzieś kapała daleko w głębi na jakąś jak gdyby tackę z metalu i każda kropla dźwięczała. Odwrócił się poza siebie, bo wydawało mu się, że ktoś tam stoi. Była to zbroja, górna część zbroi na marmurowym postumencie. Więc dobrze przewidywał: troglodyci, zbroja, harfy i fortuna z nieba. Trzy
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/546
Ta strona została przepisana.