Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/548

Ta strona została przepisana.

chusteczką, bo równocześnie zaczęły się wydobywać zapachy, a widok piór zawsze powodował u niego katar. Zostawił to, poszedł dalej do następnej szafy, aby szybciej z tym skończyć i prędzej w innej partii domu trafić, miejmy nadzieję, na alkohol. Od tylu szczegółów zaschło mu w gardle.
W następnej szafie były srebra, im wyżej, drobniejsze, u samego wierzchu kosztowności mieszane już ze złotem, coraz drobniejsze, aż w palcach zostało mu coś, co mogło być tylko brylantem. Lecz pomyślał, że ten by był zamknięty oddzielnie, w najdrobniejszym z ukryć, i wrzucił go na dno szafy. Poszedł do mahoniowej szafki, której wpierw nie otwarł, bo nie chciało mu się szukać kluczyka. Pomyślał, czyby nie rozbić zamka czymś ciężkim. Lecz pożałował swej fatygi. Tym bardziej, że od wczoraj miał myśl jasną, co z tym wszystkim zrobić generalnie, z wszystkim tak jak jest, jak leży i jak paruje perfumami, pudrem, zapachem srebra, westchnieniem martwych futer — z całym tym chłamem przerażająco damskim. Chociaż śladu kobiety tu nie było, i ani na lekarstwo. Przyszło mu do głowy, że wuj był impotentem.
Ktoś zaczął pukać do drzwi od tyłu, jak gdyby do kuchni.
Dotarł do kuchni. Jakże to się stało? Był przygotowany obiad, ile dni temu? Fasola szparagowa w misce pod zlewem i główka kalarepy zwiędniętej w kamyk. Nikt tu nie przychodził, nikt nie sprzątał. Otwarł pukającemu drzwi. Za drzwiami, w układzie gradacji wstecz, tak że każda twarz miała przed sobą widok na drzwi, stała gromada ludzi, kobiet i mężczyzn. Mogło być ich razem siedmioro.
Jak to się stało? Czuwali, zjechali się razem, wyczekali na moment, kiedy dom się otworzy? Byli to jacyś pretendenci, kandydaci na spadkobierców? Pokrzywdzeni? Zrozumiał to ze słów jednego, który był tej gromadki jakby mandatariuszem. Poprosił ich do środka, wypadło, że do kuchni, i tutaj ich zatrzymał. Sam usiadł na wierzchu jakiegoś stolika i wskazał im białe krzesełka. Już cokolwiek tym urażeni, rozsiedli się tak jakby na dłuższą konferencję. Nie chciał ich z miejsca źle potraktować. Okazało się teraz, że daleka rodzina wuja Wilhelma była biedna. Chociaż zaanonsowali się zaczepnie i jakby tajemniczo, dając do zrozumienia, że sprawa jest przykra, oczywiście dla Filipa. Oczekiwali momentu, kiedy rację ich pozwoli im uzasadnić. Pań było trzy,