Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/551

Ta strona została przepisana.

— No wreszcie — uścisnął go za ramiona. — Ile pan ma lat?
— Pięćdziesiąt jeden.
— Chciałbym, żeby już do końca życia nic pan nie robił.
— Szkoda, szkoda, wie pan, tego całego bogactwa...
— Jak pan myśli, gdzie to może być, gdyby było?
Tamten pojął od razu. Filip już przedtem dostrzegł drzwiczki.
W specjalnym oszalowaniu stały skosem butelki wina, kilka, musiała być jeszcze piwnica, z wódek był zaledwie likier i jakaś nalewka.
Stary odkorkował:
— Mam już kieliszki — pokazał w dłoni — już one same... — uniósł pod światło.
Filip napełnił, wypili: — Jutro na pana tu czekam, godzina ósma rano.
Gdy stary wyszedł, Filip wyciągnął się na dywanie. Jeszcze przed zaśnięciem przypomniał sobie Piantę.
Wiedział tylko o niej, że w pierwszym rzucie nie zrobiła kariery, mieszkała z ojcem, pracowała dorywczo, w domu była bieda. Nawet stroje, które zaczynała już mieć, zeprzały, buty się wykrzywiły i podżarła je pasta.