— Znam go przez szybę. Rzeczywiście, zawsze stoi lepszym profilem i jakby kogoś wysłuchiwał, choć nikogo nie ma.
— Blady, jakby mu już krew spłynęła. W celach reklamowych. Morda to niesłychana i nic nie ma wspólnego z Brazylią. Jest po prostu alfonsem. Pociski dum-dum można u niego kupić. Nie mogłem się zdecydować. Chociaż wziąłem już zaliczkę na wyjazd.
— Pan wyjeżdża?
— Proszę się nie niepokoić, będzie to spotkanie w tym domu, gdzie pan ma wystąpić. U pana konsula, ojca Elizy, który postanowił przy pana pomocy zadrwić ze swych gości, i już to omówiłem; będzie pan proszony. Nie zapominam o zobowiązaniach, nawet pokrótce scharakteryzowałem pańską osobowość w przychylnych słowach, sam pan się o tym przekona. Potem, zaraz potem wyjeżdżam statkiem, który transportuje bydło nocą, na rano do rzeźni. Płynął pan kiedy statkiem z bydłem?
— Nie płynąłem.
W tym momencie Filip go wyminął, zszedł jedno piętro niżej i niespodziewanie usiadł na stopniu schodów. Tak fatalnie, że naprzeciw drzwi pani Frankowskiej.
— Panie Filipie, ja błagam...
— Boli mnie głowa — odpowiedział.
— Kieliszeczek — szepnął Benedykt, nachylając się nad nim. — Wróćmy do mnie, to dobrze panu zrobi. Winien jestem rewanż.
— Zobaczy pan — Filip ujął swą głowę w dłonie — jutro będzie wiatr. Zawsze przedtem boli mnie głowa. Potworny ból głowy. I wiem z góry, że znów jutro popadnę i zachowam się, pan by powiedział: niestosownie.
— Wiatr? Uderzy pan kogoś? Prawda?
— Bardzo trafnie pan wydedukował.
— Wydedukowałem?
— A co? — zapytał głośno.
Otwarły się drzwi. Przez szczelinę wyjrzały oczy pani Frankowskiej. Zaraz potem przybiegła młodsza córka:
— Mamusia prosi... Ze panowie tak niewygodnie na schodach rozmawiają... Bardzo prosi do nas.
— Kotuś — wstał Filip, rozmyślnie rozmiękczając to słowo.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/555
Ta strona została przepisana.