Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/557

Ta strona została przepisana.

podnajmuje, pies z nimi tańcował. — W przedziwny sposób znów nie słyszała tego: pies z nimi...
— Podnajmuję, panie — odpowiedziała, też w dziwny sposób zostawiając z ducha pytania ten zwrot: panie.
Spojrzała na Benedykta i jego pakiety.
— Może pan tutaj podjąć swego gościa.
Filip zerknął na przejście do łazienki, jakby miał stamtąd dolecieć pisk zamkniętej na klucz starszej córki. Młodsza usiadła na kanapie, na wprost Filipa.
— Wstań — rzekła matka — ustąp miejsca panom.
Filip skinął na Benedykta:
— Będziemy tu tylko chwilkę. Żadnych długich zdań...
— Niech pan — rzekł głośno i dość szorstko — powiedziałem, nie rozwleka... nie rozkłada tego tutaj, nie szeleści papierem, nie gospodarzy... Pani — zwrócił się do Frankowskiej, zapominając jej nazwiska —...nie przypuszczałem, że tak urocze mieszkanie... — Słowo: urocze rozwlókł. — Jest mi niezmiernie miło — ledwo usiadł, wstał — proszę wybaczyć, czas na mnie...
— Tak krótko? — załamała dłonie, ale skoro musiała, to się grzecznie zgodziła na kiedy indziej.
— Innym razem — podziękował ukłonem.
— Jakże to?
Wyraziła zdumienie i żal. I zaraz radość, że jednak innym razem. Ledwo usiadła, wstała.
— Jestem niepocieszona... skoro jednak obowiązki...
Byli już na schodach. Benedykt z zawiniątkiem. Czuł bezowocność wszystkiego. Szedł za Filipem. A może Filip rozmyślnie wodził go z tym kłopotliwym bagażem?
Byli już na ulicy. O nic nie zapytując, szedł za Filipem. Minęli sklep z nożami, Filip nawet nie zerknął, szli dalej, Filip przyspieszył kroku, jakby szedł do jakiegoś celu. Zeszli spadzistością rynku w prawy róg, dopędziła ich młodsza:
— Pan zostawił kapelusz.
Wziął z jej ręki:
— Chodź z nami.
— Mamusia...
— Wytłumaczysz.
— Dokąd idziemy? — zapytał niespokojnie Benedykt.