Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/558

Ta strona została przepisana.

— O, pan ją wytłumaczy przed matką... Jak ci na imię, zapomniałem.
— Genowefa.
— No to chodź. Grasz na fortepianie?
— Nie.
— To graj.
Poszła.
— Panu tak niewygodnie — zwróciła się do Benedykta, lecz spojrzała na Filipa: — ja to wezmę. — Wzięła pakieciki z rąk Benedykta. — Czemu mam grać?
— Zobaczysz. Mamusia cię za to bardzo pochwali. Muzyka przynosi szczęście.
— Tak, tak, mamusia jest stworzona do tego, żeby mnie chwalić.
— Kpisz z matki?
Skręcił nad śluzy, przeszli żelaznym mostkiem nad zastawnią. Z drugiej strony czarnej wody były kasztany, pod nimi trawnik, szeroki zjazd do mennicy i do młyna. Stare brzozy, spadające gałęziami do wody, rzęsa, kilku rybaków z blaszankami. Dalej wzgórze, na wzgórzu park i rzadko stojące czerwone piętrowe kamienice, jak koszary wśród alejek wytyczonych cmentarnymi krzakami, owocującymi w białe kulki nad czarnym, miałkim szutrem wijących się przejść ku niskim bramom, każda o białej kuli światła i białym obrzeżeniu wapnem, jak w koszarach.
Filip wszedł do jednej z bram, za nim Genowefa, huśtająca w rękach pakiet, na końcu Benedykt. Z sieni zeszli w dół, tak jakby do sutereny. Lecz korytarze były tu szerokie, czyste, puste, oświetlone gazowymi lampami ledwo, ledwo. Posadzka kamienna z szerokich płyt, wychodzonych, wklęśniętych jak rynna. Zapukał do ciemnych drzwi. Ktoś tam długo podchodził. Filip spojrzał na zegarek i dał przyjazny znak, że właśnie jest dobra pora. Wydało się, że zza drzwi doleciało huczenie niskiej struny instrumentu jak w studzience wodociągu. Otwarły się drzwi szybko, ktoś poprosił do środka, weszli. Wpuścił ich bardzo stary człowiek, otyły, o głowie tura, nawisłych policzkach, powiekach, łysy, lecz i owłosiony jakby rzadkim porostem, krótki, zaparty w sobie, uśmiechnięty spod ciężkich powiek, też ledwo. Był w czarnych spodniach, białej kamizelce. Palce miał krótkie, podgięte, robił wrażenie starego rzemieślnika, który zszedł do podziemia,