Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/559

Ta strona została przepisana.

tyle tylko że rękawy miał nie podkasane i złote spinki w mankietach. Pod szyją jedwabny turecki szalik, w kieszonce kamizelki złotą, długą cygarniczkę. Zaraz przy drzwiach wisiał sztych przedstawiający widok ogólny miejscowości Cremier. Było to napisane pismem z angielskich sztychów.
— Moi przyjaciele — rzekł Filip i podał mu rękę. Ten zaprosił do środka, odszedł w głąb i więcej tak jakby się gośćmi nie interesował. Filip zwrócił uwagę Genowefie, żeby nie stukała obcasami. Uczepiła się więc jego ręki, trzymając pakiet drugą.
Stary poszedł trzeszczącą podłogą w stronę okienka.
— Słucham — powiedział Filip, bo okazało się, że w jakiś sposób rozmawia. Podłoga, mówili o tym do siebie, przeklęta ta podłoga, nikt się tym nie chce zainteresować.
— Już teraz mam czas — rzekł Filip. — Przyślę panu majstra.
Od drzwi w głąb biegła wąska kiszka pokoju, wybielonego, z wielkim drewnianym łóżkiem, zasłanym wysoko poduszkami, potrójnym okienkiem pod sufitem. Na parapecie okna stały kwiaty i za szybkami przechodziły nogi przechodniów.
Pokój miał kilka gradacji, od okna coraz niżej, najniżej, w głębi stał pulpit z rozłożonymi kartkami nut, o krawędź łóżka oparta była wiolonczela jak kadłub upieczonego ptaka o korpusie kaczki. Wiolonczela na szczupłej nóżce stała niebezpiecznie i jakoś ryzykownie luźno, zahaczając gryfem o biel nakrochmalonej poduszki. Była tu najpiękniejszym przedmiotem i odbijała się zygzakiem w nawoskowanej posadzce. Gospodarz trzymał w ręce smyczek. Smyczkiem tym poprosił o zajęcie miejsc, smyczkiem tym dotknął kartki na pulpicie, tak jakby jej nie dotknął, i usiadł na krześle. t
W dość dużej odległości od muzyka Filip usiadł na bardzo niskim stołeczku, tuż przy samej podłodze, kapelusz położył u nóg. Kazał dziewczynie usiąść na gradusie obok, a Benedyktowi pokazał krzesło obok dziewczyny. Muzyk bez słowa wziął wiolonczelę w ręce, umieścił między kolanami. Gramolił się przy tym powolnie, podsuwał krzesło, poprawiał, odsuwał i nagle przestał się gramolić.
— Słuchaj — nachylił się do Genowefy Benedykt — ja nie biorę odpowiedzialności przed twoją matką.
— Nie, nie, z panem Filipem ja mogę.