Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/571

Ta strona została przepisana.

Miał skupione oko celowniczego, rozdarte światłem. Gołe oko starca. Patrzył na Benedykta z obnażonym wstrętem.
— Mylę się ja? — zabębnił. — Czy to pan miał tu mówić o zabójstwie z litości?
Benedykt struchlał. Nie spodziewał się takiego ciosu i takiej zdrady. Kto to zrobił? Kto zdemaskował cały zamiar? Lecz nie było czasu.
— Wie pan co — rzekł do ramola brutalnie — jest tyle kierunków filozoficznych, ilu ludzi.
— Doprawdy?
— Jest pan zbyt surowy dla nas, panie prokuratorze — wyprostował się docent.
Więc tak? Prokurator?
Podeszła nowa postać, z nią trzech młodych ludzi. Nowa postać ciągnęła za sobą trzech młodych ludzi, manewrowała nimi; otaczali ją. Była to ta Pianta, ta sama, o której mówił Filip w restauracji, dziewczyna o łatwym nazwisku. Zatrzymała się teraz, obracając tymi trzema, jakby stanowili jej skrzydła. Wsunęła twarz blisko ramienia Benedykta, tak że słyszał jej podpity oddech: Co tu, co tu? — zapytała.
Prokurator schował nagle papierośnicę, zrzucił w powietrze monokl na tasiemce i odszedł.
— Panowie się pokłócili? — zapytała Pianta.
— Boże drogi — odpowiedział docent — ten uroczy pan — wskazał na Benedykta — usiłuje coś powiedzieć, lecz obawiam się, że w tych warunkach nic nie powie.
— Nie widziała pani — zapytał Benedykt, żeby cokolwiek powiedzieć i czymkolwiek ją zająć: — czy nie widziała pani pana Filipa?
— Nie widziałam — roześmiała się — ale ja pana pamiętam z knajpy.
— To urocze — mrugnął docent: — pan chodzi po „knajpach”?
Benedykt zaczerwienił się po uszy.
— Raz w życiu... Specjalnie... Chciałem coś powiedzieć...
— Ja panu nie zabraniam — odpowiedziała Pianta, nasilając śmieszek. — Chciał pan coś powiedzieć? — przechyliła głowę. — Tak?