Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/580

Ta strona została przepisana.

nego, zwłaszcza gdy widzi się tylko jedno. Oko patrzyło i to patrzenie przejęło Benedykta lękiem.
— Prawdopodobnie i Żydzi — podsunął, sprawdzając wyraz oka.
— Oczywiście tak, i przechrzci.
— Nie wszyscy.
— Co też pan wygaduje. Do czego byśmy doszli. A zresztą...
— Co zresztą?
— Nikt by nie przypuścił. Ten jeden był dobrego pochodzenia, inteligent, rozwiązywał zadania algebraiczne i pisał pamiętniki.
— Pamiętniki!
— To samo odczułem. To samo zakłócenie osobistego spokoju i jakiś lęk. Nic w tych pamiętnikach, powiadają mi, właśnie nic nie ma. Wyglądają, jakby delikwent prowadził życie bon viveura, degustował spokojnie, rozmawiał o literaturze...
— O Dostojewskim!
— Nie wiem. Boi się pan tego? Boi się pan takich ludzi na samo wspomnienie? Ja nie powiem, nieraz bierze mnie nawet ciekawość, nie powiem sympatia, jednak ci ludzie mimo całej szkodliwości ryzykują i wiedzą, że prędzej czy później muszą zginąć. Tak jak i to całe ich wulgarne szaleństwo. Głową o mur, topór znad pnia, nad tą głową...
— I śmierć!
— Nic innego. Z prawomocnego wyroku. Tu bym się zastanowił, będąc, czy nie należy przybrać bezpieczniejszego toru myślenia, bardziej okrężnego, większej dawki teorii i ugody...
Benedykt milczał, hermetycznie zamknięty milczał. W głębi duszy gołymi rękami gasił każdą iskierkę wolnej myśli. Wydało mu się, że wpadł w samo centrum policyjnego podstępu.
— Pański Husserl jest Żydem — szepnął docent. Wchodzili na palcach do sali pełnej muzyki.
Rynna, deszcz i wątroba, myślał Benedykt. Muzyka była dla niego w kolorze pulsującej i rwanej w płaty wątroby.