Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/585

Ta strona została przepisana.

słyszę kilofy, dość ciężką mają pracę, kują w krzepnącej zarazie, los się trochę pomęczy, jestem silna. Wszystkie sprawy, czy jestem silna, czy nie jestem silna, są już tylko prawdami dla mnie. Nie dla was.
— Ja milczę, ja milczę, Elizo, i nic nie mówię. Gotowa jestem znieść wszystko, żeby cię ocalić.
— Bo tak sobie postanowiłaś.
Znów dotknęła jej ręki.
Poduszki, na których leżała, były stare, zetlałe, upchnięte łokciami, grzęznące jak ciasto. Nieporządek wzrastał, lecz i przychodziły chwile, że był segregowany jej rękoma.
— Profesor z Paryża ma do mnie przyjechać — powiedziała tonem przechwałki i wróciła do czytania: — Czytam Paracelzusa. Wykradał w nocy trupy i robił sekcje. Ma przyjechać profesor Le Duc Chardinier-Defaut — podniosła oczy. — Możliwe to, żeby było takie nazwisko? Ojciec połowy tego nazwiska zapomniał i był kłopot z telegramem — roześmiała się; jakaś myśl przyszła jej do głowy. Przestała czytać, odłożyła książkę i nacisnęła dzwonek. Zjawiła się pokojówka.
Eliza szepnęła coś na ucho i tamta wyszła.
Angelika przestraszyła się w obawie, że stanie się coś niedobrego. Eliza wychyliła się z łóżka i powiedziała Angelice na ucho:
— Popatrz.
I zapowiadając coś, wskazała palcem na drzwi.
W tej chwili pokojówka już wróciła.
Angelika znała ją już przedtem. Rzeczywiście była podobna do Elizy, a z czasem, zwłaszcza teraz, podobieństwo posunęło się jak zakażenie. I ogarnęło całość. Ten sam kolor, a nie ten sam — jednak kolor, z czasem przebił jak anilina. W tej chwili była bardziej podobna niż sama rzeczywistość. I odwrotnie, Eliza przestawała być do niej podobna. Tak jakby pokojówka-sobowtór ciągnęła z niej soki. I głuszyła jak pęd zaszczepiony z dzikiego szczepu.
— Popatrz — mówiła Eliza. Pokojówka była przebrana w jej suknię.
— Rzeczywiście.
Rzeczywiście, teraz trzeba było przyznać, że już nie tylko wyraz oczu, ale i cień w rzęsach, i jego odbicie w zimnej tęczówce były prawie identyczne.