Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/598

Ta strona została przepisana.

z liczących się została tylko miłosierna Angelika. Bladego z kolanami chętnie by obraził, ten trzeci spał na jawie, a rumiany wcale nie wyglądał na świętego i powinien się spodziewać.
Wiedział, że to tłumaczenie niczego nie tłumaczy, strach obezwładnił mu szczęki. Opowiadanie wydało mu się tak kapitalne, że warte rozgrzeszenia w najwyższym towarzystwie. I oto stchórzył. Co więcej, był przekonany, że słusznie. Spojrzał na Angelikę. — Oto moja lekkomyślność, pomyślał, zawsze kładę głowę pod topór; biedna, urocza Angeliko: w twoim domu... Popatrzył na drzwi. W tej chwili poczuł na sobie spojrzenie bladego. Oczy były bez rzęs, źrenice kwadratowe, ustawione na sztorc; blady czytał ten pamiętnik — przeleciało mu przez myśl.
— ...publiczność tak — powtórzył — ale nie... — uciął. Nie mógł dokończyć.
— Jak? Jak? — zapytał dobitnie rumiany. Nachylając się, jak spowiednik, z zasznurowaną szramą.
— ...Ale nie...
— Kto?
— Publiczność, tak...
— Kto nie? — rzucił gniewnie rumiany starzec. Była w tym groźba i żądanie konkretyzacji: — Kto, jak, co? Szybko!
Śpiący poruszył się niespokojnie. Twarz miał zwiniętą jak kwiat we śnie.
— ...Odpowiedziała — podjął zdecydowanie Benedykt: — „publiczność, tak, ale nie... kurwa”.
Zapanowało milczenie. Poczuł, że słabnie. Jeszcze chwila tej ciszy. Poczuł, że słabnie dalej i że po prostu wpada w omdlenie.
Zobaczył tylko zrywającą się z miejsca Angelikę. Cudowną, promienną twarz i wyciągnięte ramiona, które podążały za nim na dno pionowej toni. Słyszał jej głos: „Proszę mi wszystko wybaczyć”.