Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/606

Ta strona została przepisana.

Był to pastor znany kiedyś z szerokiej działalności. Dopóki tak oto nie wylądował. W ni to śmierć, ni to trwanie.
Prowadzą go teraz z jakiegoś domu do drugiego domu. Nie jest już właścicielem zewnętrznej powłoki, został tam jeszcze w środku, w samym kąciku.
Bramę zamykała jego córka. Zanim podeszła do ojca, wiatr zerwał mu kapelusz i potoczył na jezdnię. Konie w batach wybiegły zza rogu, starzec rzucił się przed siebie po kapelusz, uprzedził go Filip. Lecz starzec był już na bruku, za nim biegła córka.
Ściągnięte lejcami konie zahamowały, krzesząc iskry. Ktoś uprzejmy wyskoczył z powozu, żeby zobaczyć, czy nic się nikomu nie stało. Był to ten wszędzie będący łakomiec, ten, który podwoził Filipa do Pianty. Tak oto i tutaj zdążył na moment kulminacyjny. Po raz ostatni. Filip podał pastorowi kapelusz, włożył mu na głowę, co więcej, poprawił rondo, wyginając je nawet ku dołowi, tak jak było przedtem, aż urażony starzec cofnął głowę. Uprzejmy właściciel powozu chciał przeprosić wszystkich za nieuwagę stangreta, gdy Filip zdzielił go pięścią pionowo, bijąc z góry w dół.
— Ty bydlaku! — krzyknął.
Postanowił go zabić. Tutaj, na miejscu, natychmiast i szybko. Ogarniał go gniew, który już w początku był wszechogarniający, a zdążał do zenitu nieludzkiej wściekłości, która by jeszcze trupa kąsała.
— Znieważyłeś starca! — ryknął. — Śmierdzielu! Szpiclu! Już cię nigdy nie zobaczę, ty sługusie sto pociech! ...Zdejmij spodnie, jak ja każę, to cię własny stangret publicznie wychłoszcze... — popadł w bełkot.
Ciosy spadały jak grad, w ciasto, Filip rwał kawałkami to ciasto. Tamten zwalił się na ziemię. Próbował wstać, wtedy dostawał bezwzględne kopniaki w napięte części. Ukrył głowę w dłoniach. Wreszcie legł nieruchomo jak martwy i rozkrzyżował ramiona.
Stangret siedział skulony na koźle. Oszalały Filip podbiegi i strzelił w pysk konia.
Pastora wmurowało w ziemię. Córka zasłoniła mu oczy. A potem rzuciła się w stronę Filipa.