Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/617

Ta strona została przepisana.

Ktoś stanął w pobliżu, jakaś kobieta. Oparła się o barierę, w miejscu, gdzie woda sięga omurowania i jest tuż pod nogami. Samobójczyni?
Wydało mu się, że cień tamtej głowy odwrócił się w jego stronę. Zapalił zapałkę i spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dość czasu, ale już teraz ruszył przed siebie wzdłuż brzegu. Szedł w stronę restauracji, był tam punkt zborny. Musiał minąć tę postać. Podchodząc stwierdził, że jest to młoda dziewczyna, ubrana w ciemno-fioletowy płaszcz, i że w ręce trzyma niewielką torbę jak do podróży i parasolkę. Samotni przyjezdni nie mogą wyglądać tak schludnie, ubrana była jak do Biarritz.
Mijając ją wąskim skrawkiem chodnika, powiedział: — przepraszam.
Odwróciła się do niego twarzą, żeby zrobić mu przejście, i także powiedziała: — przepraszam.
— Najmocniej przepraszam — przyłożył rękę do daszka czapki i poszedł dalej.
Usłyszał, że kroki ze stempelkiem poszły za nim. Przystanął, prawie biegła.
— Pan Filip Małachowski — powiedziała stwierdzając.
— O! Tak. Miałem chyba przyjemność... Małachowski. Czy pani może idzie w tamtą stronę? — pokazał sylwetkę słabo widocznej knajpy. — Czy ja naprawdę znam panią?
— Mój ojciec był pastorem. Już nie żyje.
— Bardzo pani współczuję — skłonił głowę w ciemności. — A pani jest na imię? — Znał to imię, chciał usłyszeć, gdy sama powie.
— Angelika — powiedziała z nieuzasadnioną radością, którą u końca przycięła.
— Czy pani może w tamtą stronę? — Nie wiedział, o co więcej zapytać: — Chyba nie.
— Tak.
— To prawda, nie jest bezpiecznie. Pozwoli pani?
— Bardzo proszę.
Potrzebne mi to, pomyślał, lecz wziął ją w ciemnościach pod rękę. Szła posłusznie. Dokąd? Wyjął jej z rąk torbę i parasolkę, pozwoliła.