Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Wstrętny!
Stała obok niego twarzą w twarz, zamarła, jedną nogą była stopień niżej.
— Ale to i tak za dużo! — krzyknął. — Mam dosyć tej maskarady z mundurem!
Chciała go wyminąć bez słowa, lecz nie dopuścił.
— Pani wybaczy — rzekł łagodnie. — Jestem chory.
Gdyby tego nie powiedziała, na tym przeproszeniu by się skończyło.
Ale ona mruknęła, próbując jeszcze raz go wyminąć:
— To nie trzeba wychodzić.
— Głupstwo! — krzyknął. — Wszystko jest brednią! Nie potrzebuję rady. Wyjść muszę i wyjdę! My, ludzie wschodu, poszukujemy przyjaźni. — Zmitygował się raz jeszcze: — To, co powiedziałem, jest wybitną przesadą.
Milczała, przyciskając się do ściany.
— Ale my tylko przesadą żyjemy — podjął w ciszy. — My kochamy nie fakty, lecz ideę, my kochamy pojęcia. Jest to szczególne umiłowanie, które wypływa z naszej natury, skłonnej do wzniosłości... — Co on wygadywał? Frankowska nieznacznie wspięła się bucikiem jeden stopień wyżej. —... Zachód — słyszał swój głos — poszukuje formy. Nam, ludziom wschodu — mówił — obca jest forma, a gdy już ją znajdziemy, jest okropna.
Wdowa postanowiła odczekać, przyparła się do ściany malowanej w niebieskie winogrona, udała martwą, jak zaatakowana mucha. Być może już obliczała sobie, kogo potem zawiadomi, żeby pozbyć się szaleńca.
Lecz później, gdy wszystko minęło, nie zrobiła tego. Wszystko puściła w niepamięć. I na tym polegała jej wielkość. Chociaż obawiał się, że na drugi dzień o świcie przyjdzie żandarmeria zbadać, kim on jest w ogóle.
Na szczęście powiedział za dużo i w tym był ratunek.
Teraz przybrała wyraz twarzy, który wziął się jej pewno od spowiednika. Ręką zasłoniła usta, zimno patrzyła w oczy. Dostrzegł to; natychmiast popadł w następną falę:
—... Nie mamy w sobie waszej „elegancji”, „układu z życiem”, chłodu i obycia. Jesteśmy głusi, ślepi i pijani, już samą obecnością uczucia. Bo my wciąż uwielbiamy pojęcia, a bagatelizujemy fakty