Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/632

Ta strona została przepisana.

— Co?! — wstał. — Jaka choroba? Z kim ty rozmawiałaś?
— Z nikim. Kto chce, może zwyciężyć.
Przybliżył oczy do jej oczu, cień spod jej rzęs patrzył mądrze. W napięciu. Pod lewym okiem widniał jaśniejący punkcik. Pył czy też cecha skóry? Okruszyna pudru, gipsu. Jakiś nalot z powietrza? Powierzchnia skóry miała lekką wypukłość, pyłek świecił i nie mogła wiedzieć o tym nerwowym świeceniu.
Ugięła się, on także, pod nimi był dywanik, uklękli. — O nie — rzekła — nie będę się upierała. — Patrzyła przytomnie, wewnętrzne uniesienie wypełniało rysy jej twarzy, gładkie, porcelanowo gładkie. Dobrze zamknięte wargi także były gładkie. Odezwało się w nich nieuchwytne pulsowanie. Gdyby była chłopcem, kolegą — pomyślał. Czy ona to powiedziała? Nie otwierając ust. Samym pulsowaniem? Czy on to pomyślał?
Położyła mu rękę na ramieniu. Twarz jej zniknęła. Okrągłe ucho wysypało się spod miałkich włosów. Przytrzymał ją za ucho, bo jak gdyby straciła równowagę. Dotykał jej kolanami. Podniósł jej twarz. — Gdybyś była — powiedział — przyjacielem.
Gdy podnosił jej twarz, powiedział: — no nie, no nie — i ustawił ją przed sobą jak wizerunek. Zwiększając odległość. Wstała, podźwignęła się i ciężko wstała. Poszedł za nią, usiedli przy stoliku. Miał wielką ochotę na radosną wściekłość, wybuch, albo uderzyć kogoś. Tyle jest spraw...
Dostrzegł, że dusi się czymś. W gardle. Należało jej pomóc. Pomóc. Wzięły ją ognie, różowość twarzy, zgrubienie szyi, przyciętej brzegiem białej koronki.
Wykonała gest palcami, jakby chciała się uwolnić od tego ucisku.
— Wybacz — wziął ją za rękę, zdjął płaszcz. — Jestem gorszy, gorszy, na pewno gorszy od ciebie — odskoczył od stolika, znalazł się przy drzwiach. Patrzyła na niego promienną twarzą, wyprostowana. — Dobroć jest większa — mówił — niż cokolwiek na świecie można sobie wyobrazić. Największa! Nie ma niczego większego. — Zmarszczona firaneczka na szybie otwartego okna drżała na deszczu. Na serwecie stała pękata lampa naftowa i paliła się nafcianym oddechem posługaczki, która paluchami jak oskrobana marchew zapaliła ją na żądanie.
Angelika wstała, ręce jej były przy niej, podeszła o krok, była