Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/66

Ta strona została przepisana.

— Żyję — odpowiedział.
— To z nią? — spojrzał Hieronim przytomniej: — awantura? Nie wierzę.
— Tak. Szybko pan się domyślił. Myślę, że nie będę zabierał panu czasu.
— Nie, nie. Jak to było? — usiadł wreszcie na swym łóżeczku i zwiesił nogi. — Rzeczywiście — popatrzył z nieznośną przytomnością. — Nos jakby uszkodzony... a więc prawda.
— Jest pan, jak się zdaje, heglistą — rzekł ze złością Benedykt — ostrożnie więc z wnioskami. Mój nos może być zjawiskiem, nadprzyrodzonym. Prawdę mówiąc wcale nie tak, obrażenia odniosłem wręcz minimalne. Raczej zostałem znieważony.
Pojedzie dzisiaj na tych kółkach — pomyślał Benedykt — czy nie pojedzie? Zaskoczy go to, co powiem?
Nad głową Hieronima wisiał kapelusz.
— Pan? — spytał.
— Ja.
— Czysty przypadek — powiedział bez złej intencji Hieronim,, już rozumiejąc. — Tak to można być znieważonym każdej chwili. Zejdę po chleb, wrócę bez zębów. To nie jest zniewaga. Jak to było? — spytał rzeczowo. Głos miał nagle mocniejszy.
Benedykt opisał mgłę. Opowiedział obłok, wprawdzie dla ratunku miał zamiar przedstawić zdarzenie jeszcze okrutniej, niż było, ale w trakcie odmówiły mu posłuszeństwa słowa i nie do-mawiając zaciemnił. Dziwne, że tamten pojął bardziej dosłownie, niż on chciał ukryć. Powiedział, że szła, szła dzisiaj, z nią jacyś rozbałwanieni, nie ustąpił z drogi, został uderzony. Upadł dość fatalnie, jego więc głównie wina. Uderzył dryblas, wyjątkowo wysoki. Chyba ten dryblas. Jeśli istnieje jakaś myśl w tych książkach — pokazał na stół — to przeciwko takim.
I pomyślał, że teraz w odpowiedzi będzie miał absolutną miarę, jaki jest naprawdę Hieronim.
Hieronim milczał, siedział nieruchomo, nie wyraził ani zdumienia, ani współczucia.
— Więc jak? — ponowił Benedykt. — Jakby pan postąpił?
— Nic bym nie postąpił.
— Ale co mnie pan radzi?