Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Adres?
— Nie znam.
— O jakim wdzięku?
— Nie wiem. Osobistym. Prawdopodobnie ktoś by to bliżej określił... — zamilkł.
Benedykt wrócił na swe miejsce.
— A jak ma na imię? i
— Filip.
— Jednak i to pan wie. Gdzie go można spotkać?
— Wszędzie.
— Wszędzie! Najczęściej?... Nie, nie, teraz, na przykład teraz, za chwilę?
— W kawiarni, oczywiście. Tak myślę...
— W której?
— W Royalu. Na przykład. Złota młodzież w południe. I gdzie indziej. Nie wiem.
— Nie wychodzi pan z domu i skąd pan aż tyle wie? Zaraz, zaraz, a co to za mania prześladowcza?
— Jak mania? — Hieronim coraz mniej pojmował.
— Ta rodzinna.
— Samobójcza. Tak się mówi, słyszałem.
— Ach tak. Słyszał pan. No, myślę, że Engels o tym nie pisze... A co tam już? Pan powiedział: „tam już”...
— Tam coś się zepsuło. Pan ma pamięć, i to pan zapamiętał? Co się psuje? Nie wiem. Ale już panu powtarzam plotki.
— Psuje... Ho, ho! Niech pan mówi, mówi... Dla pana to plotki, a ja prowadzę śledztwo. Proszę mówić, w zamian zdradzę panu to, czego do tej pory nie chciałem powiedzieć. Tajemnicę mojej Teorii. Tylko niech pan dokładnie mówi, bez tej niechęci. Chociaż, być może, nie mam dzisiaj dość siły... I mówię jak dziecko. Ale właśnie spróbuję się przemóc...
— Jakiej teorii?
— Zaraz, zaraz, po kolei... wpadliśmy w chaos. Pan ma znakomite plotkarskie wiadomości... Czyli same fakty. Kto by pomyślał? Dla mnie w tej chwili bezcenne... Przepraszam, aż się uniosłem... I tak sobie zawsze, kiedy by nie przyjść, siedzi pan sobie na tym łóżeczku... Przepraszam, jestem wzburzony... Samobójcza mania w rodzinie, czy tak?