Gdy wyszedł, było potwornie późno, za pięć druga, kawiarnia, jak powiedział Hieronim, odbywała się około południa — zapomniał spytać, o którą by najpewniej chodziło?
Znał miasto na pamięć. Mógłby sporządzić zbiór najpopularniejszych dialogów ulicznych i katalog używanej sezonowej gwary. Znał nawet losy i śmierć niektórych słów. Pamięć jego odnotowała wszystkich łazików, znał nawet „ruch personalny”, czyli tych, których sława już odeszła i po roku, dwóch ukazywali się w innym miejscu, zszarzali, z młotkiem w ręce lub ścierką. Istniał jeszcze świat zamknięty i żył w miejscach niedostępnych. Z tym oto światem popadł w konflikt.
Z bramy skręcił na lewo, postanowił działać na chybił trafił, nieomylnie, wybrał lokal w samym centrum, z tarasem, najtrudniejszy do wejścia. Nie był tam nigdy i gdyby kiedykolwiek wszedł, wydawałoby mu się cokolwiek, że ciągnie mu się za obcasem przydeptana skarpetka na oczach rozbawionych bywalców.
Zostawił kapelusz w szatni, nie patrząc na fagasa, wszedł na piętro po schodach wyłożonych błękitnym dywanem, przygładził włosy przed lustrem na półpiętrze, nie patrząc sobie w oczy. Ciasto głowy pod uciskiem nocnej czapki nabierało pewnej wklęsłości. Umyślił, że pójdzie na taras.
Na tarasie pod parasolem traf powinien sprawić: powinno siedzieć Bydlę. Należało przejść przez główną salę. Z wahadłowych drzwi wyskoczył kelner, z tacą pełną szkła nad głową, wprost na niego z całym rozpędem na zderzenie, jakby chciał to wszystko załadować mu w zęby. Lecz mamiąc, w ostatniej chwili błyskotliwym zmamieniem wymknął się jak szybująca jaskółka. I kto wie, czy nie zrobił tego rozmyślnie.