W głównej sali siedzieli starcy z gazetami w rękach, pod kryształowym światłem za dnia, jak w zimnym cmentarnym deszczyku. Światło odbijało się w lakierowanych sztybletach ślimaczkami i artretycznie drgało. Pełno było nóg, złych spojrzeń i ząbków nacinających sine wargi i fioletowe. Dywan podbijał stopy jak miękka trawa na grząskim gruncie.
Nie dochodząc jeszcze do tarasu, zerknął przez błękitną szybę. Stanął jak wryty. Poszukiwanie było jak gdyby skończone. Byli tutaj, aż się zdumiał, w oddali za niebieskawym szkłem, pod rozchwianymi parasolami ogrodowymi, siedziała wydzielona grupka młodych ludzi. Ilość była ta sama, około siedmiu, najwyższy spośród nich — Ten! — rozwalony w czerwonym fotelu, drzemał; nazwał go od tej chwili Gorylem. Brakowało tylko dziewczyny. Cud byłby, gdyby to nie byli oni. Należało jednak działać sprawiedliwie, zidentyfikować skaleczony palec, jeśli taki jest, i doczekać się przyjścia Filigranowej.
Wszedł na taras, zabrzęczał gwarek, uderzyło zapachem perfum wesołe powietrze pod gołym niebem — błysnęły mundury, pióra. Szklaneczki sypały srebrnymi iskrami w gęstym zapachu kawy i błękitnych cygar. Drżąc prawie z emocji, zbliżył się do Nich, nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi, usiadł przy bliskim stoliku, widok wypadł mu na plecy Goryla. Nie widząc twarzy kelnera, zamówił kawę, nie widząc kawy, wypił ją do dna. Niepostrzeżenie wyjął z kieszeni spodni cygaro. Rozpoczął obserwację. Czy myśliwy przeżywa podobną sytuację, widząc skrzydło cietrzewia?
Niezbyt pewny był jeszcze, czy Ten był podobny do opisu Hieronima.
Siedzieli rozparci i rozmawiali, lecz było w tym więcej hałasu niż słów, ich system rozmowy polegał na tym, że mówili wszyscy naraz, a to, co z tego zostawało dla ucha, było strzępem, piórkiem, na które wystarczyło dmuchnąć, aby nadal utrzymywało się w powietrzu, aby rozmowa trwała. O nic tu chyba więcej nie chodziło. Dwóch było ubranych na czarno, płowych blondynów o małych główkach, przystrzyżonych na jeża, lat nie więcej niż po szesnaście, ze strzępu zdania nagle można było zrozumieć, że wrócili z jakiegoś pojedynku, identyczni jak dwa wyżły, sztywni, trzeci ryży, o uciekającym spojrzeniu, narzucający się z dowci-
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/76
Ta strona została przepisana.