policzku miał jaśniejszą skazę, czoło oplecione koszyczkiem ciemnych włosów.
W koszyczku mózg jak denaturat, musiał pić od wczoraj. Różni nas — myślał Benedykt — wartość mózgu. Pustka tego przedwcześnie wykolejonego była oczywista. Lecz myśleć o wykolejeniu jako o formie zadośćuczynienia byłaby to ucieczka w nieszczęście cudzych przyjemności.
A jednak nie mógł się dość napoić widokiem. Bydlę odstawił szklankę, wtulił głowę w ramiona i spał teraz jak dziecko. O niczym nie wiedząc, w zasięgu ręki swej ofiary.
Uderzyć w pysk znienacka? Ba! Akt duży. Lecz co z tego? W gruncie nikczemne. I w rezultacie nowa masakra. Obudzić, pokazać mu się na oczy, przypomnieć i jeszcze raz sprowokować? Być może, nie pamięta, co robił wczoraj. Tłumaczyć? Nic gorszego, zazwyczaj podobna sytuacja kończy się żałosną scenką intruza i pana. A może, niezależnie, jeszcze raz sprowokować swym wyglądem? Myśl haniebna. W sumie znaczyłoby to jeszcze raz dostać. A gdyby? A gdyby tak dostać?...
Myśl ta poważnie go przestraszyła już samym swym istnieniem. Jest faktem stwierdzonym, że niektórym myślom istnieć nie wolno. Zawołał kelnera. Dosyć — pomyślał — tych niechrześcijańskich uczuć wokół postaci Bydlęcia. Sprawę: jeśli należy rozstrzygnąć rzeczowo, z godnością, sam znajdzie się wkrótce dotkliwy sposób na miarę obrażonego intelektu. Zapłacił i chciał wstać, zafascynowany Bydlęciem zapomniał o tym, że oczekiwał przybycia jeszcze jednej osoby z dnia wczorajszego. Powinna już być tutaj lub nadejść, nie nadchodziła — i właśnie!
Weszła. Od chwili szła przez salę, nie wiedział o tym, odwróciło się kilka głów w tamtą stronę, ktoś się ukłonił, odwrócił głowę także. Poczuł, że cierpnie na nim skóra. Temu przykremu uczuciu uległ już kilka razy, lecz w mniejszym stopniu niż dzisiaj.
Musiał to być ktoś, idąc szła i nie miała w sobie nic więcej, niż jest potrzebne do pokonywania ruchu. Wiedziała o tym i tak szła, niewiele miała drogi, spieszyła się i jeszcze nie przeszła. Ubrana była stosownie do chodzenia, obciśle, bogato i zręcznie, a płaski słomkowy kapelusz, wielkości spodka, zjeżdżał z upiętych w górę włosów i spadał na czoło. Ale z umiarem. Jedynie
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/78
Ta strona została przepisana.