i kupił czerwoną różę. Była jeszcze mokra od rosy, zawinął ją w gazetę, którą wziął ze sobą z budki wartowniczej, i niósł teraz jak śledzia.
Już cztery róże zmarnował, zwiędły za drogie pieniądze i już nie wiedział, jak się pokazać ogrodnikowi. Musiał robić wrażenie nieszczęśliwie zakochanego, a było odwrotnie.
Ta była piąta. Nagle wyczuł, że dzisiaj trafi, za piątym razem przygotował się wyjątkowo starannie.
Spał dobrze, ubrał się i ogolił, uśmiechnął się sam do siebie, gdy z szafki sanitarnej na wartowni wziął równocześnie z gazetą bandaż. Nie chciał już w razie wypadku krwawić jak poprzednio.
Dzień był słoneczny, z powiewem, bukiecik motyli wzbijał się pośrodku Małego Rynku w górę, ktoś naprzeciw w oknie śrubował na skrzypcach frazę coraz wyżej, dziś wszystko dokładnie było widać, słychać, dym z komina przynosił zapach szynki, czerwona róża o łajdackim bliku na stulonej główce oczekiwała w zielonej butelce.
Bardzo dokładnie sprawdził czas. Jak zamachowiec wyszedł wcześniej, aby oswoić się na ulicy z bieżącą sytuacją. Różę trzymał pionowo przy nodze, pobijał się nią w uda jak prętem wikliny. Ruch uliczny był ten sam, co zwykle. W miarę upływu czasu poczuł lekkie działanie nerwów i oczekiwania. Wyszedł wcześniej, aby działanie to przeszło w stan naturalnego wdrożenia.
Obliczył, że według wszelkiego prawdopodobieństwa spotkanie powinno nastąpić na skrzyżowaniu dwóch głównych, konkurujących ulic.
Dobre dziesięć minut wcześniej ukazał się Książę, za wcześnie, sam, było to gorzej, lecz nie zmieniało zamierzenia, było nawet lepiej i czyściej.
Książę szedł posępny, z opuszczoną głową, nic to nie znaczyło, niedbały, długimi palcami prawej ręki trzymał się za atłasową klapę czarnej kurtki, jakby grał w kości i obliczał swój rzut kolejny. Nie w formie — był nie w formie — twarz pusta, oświetlona słońcem — nie wyrażała więcej ponad stan zmęczenia.
Z dwunastu kroków zrobiło się siedem. Podchodząc, Benedykt skrył się za plecami jakiegoś poczciwca o płowym grzbiecie. Pocz-