Stał skamieniały, zaskoczenie było zupełne, lecz całość akcji jeszcze do odratowania.
Książę wyciągnął do niego rękę. Wszystko to, co nastąpiło, działo się bardzo szybko i chwilowo było nie do odparcia.
Filip przedstawił się, podziękował, nie zapytał o powód, wziął Benedykta pod ramię i z rozbrajającym uśmiechem zapytał, czy może prosić na kawę? Ba, gdyby był pewny, że to Tamten, bez wahania uderzyłby w twarz, odpowiadając na zaproszenie, lecz ten był stokroć inny i gorszy.
Miły Boże — pomyślał Benedykt. — Co robić? Nieporozumienie urosło.
Przyjął zaproszenie. Nic nie było stracone, akcja przeciągnęła się tylko, być może, korzystnie.
Albo to dureń — myślał — albo kwalifikowany łajdak rzadkiej miary. Być też może wziął Benedykta za kogoś znajomego — lecz po cóż by się przedstawiał? Wziął go prawdopodobnie za jakiegoś przedziwnego fatyganta, anonimowego wielbiciela i wywłokę, takiego, co się serdecznie przyczepia i liczy na fundację. Ale przecież nie wyglądał na to, aby dawał z siebie robić idiotę.
— Nie jestem ubrany — rzekł Benedykt. — Wracam z pracy.
— Nic nie szkodzi — odpowiedział Filip nie patrząc na Benedykta. — Jest pan ubrany. Ze mną można.
Robił wrażenie, jakby wypogodniał, jakby spotkanie to było mu potrzebne. Traktował Benedykta jak jakiś ciąg już istniejący i brał go wprost ze środka czegoś, co nie istniało, jeśli nawet przez nieporozumienie uważał go za swego znajomego, stosunek do tego znajomego był tak wyjątkowo ciepły, że Benedykta opanowało coś w rodzaju zazdrości. Otoczony dyskretną opieką i delikatnością dobrze wychowanego chłopca, był oto znakomitym gościem „Księcia”. Zawsze był czas ujawnić nieporozumienie.
Czy Benedykt miał być niemiły? Szkoda mu było na początek, szkoda mu było z miejsca jakby kłamać w stosunku do własnej osoby, szkalować się jak gdyby. Był czas przed nimi.
Kawiarnia była nie tamta, parę kroków, ta na rogu po schodkach, jak apteka, w ciemnej jak miód z gryki boazerii, jeszcze przed drzwiami Benedykt szukał oświecającej myśli i sposobu,