Benedykt bąknął o kawie i zaraz dodał, że oczywiście „na własny rachunek”. Filip zamówił dwadzieścia pączków.
— Pan lubi pączki — stwierdził uprzejmie. Zamówił również dwie duże kawy.
Kelnerka, elegijnie pochylona, spod uniesionych brwi siała wytężoną urodę, punktując uśmieszkiem twarz Filipa, jakby za chwilę mieli się pocałować. Nie wiadomo, kiedy to się stało, lecz różę od Benedykta trzymała w ręce.
Odeszła, ktoś wstał w pobliżu i skierował się do wyjścia. Wtedy Filip nie przerywając serii uprzejmości powiedział: — Hallo!
Powiedział to wyraźnie, lecz nie zmieniając wyrazu twarzy, jakby odruchowo, i w dalszym ciągu zwrócony był do Benedykta.
— Pan coś powiedział? — zapytał Benedykt.
— Ja?
— Pan.
— Nic nie mówiłem — Filip spojrzał zdziwiony w oczy.
— Zawołał pan: hallo.
Benedykt się zaczerwienił. Spojrzenie Filipa było tak głębokie i szczere, że powinien był uwierzyć, że się przesłyszał.
Od tej chwili zaczęło mu kołować w. głowie. Kelnerka przyniosła paterę pączków przesypanych cukrem, kawę, krem, o którym nie było mowy, i różę w szklaneczce z błękitną wodą.
Kilka osób przyjrzało im się, ktoś spojrzał na Benedykta spod przymrużonych powiek, była to kobieta, ktoś pozdrowił Filipa, lecz ten ledwo zareagował. Jak gdyby zwróciło to uwagę kilku innych osób.
— Ile łyżeczek cukru? — zapytał Filip skupiony, z cukiernicą w ręce i łyżeczką w prawej.
— Dwie — usłyszał swój głos Benedykt — jeżeli pan taki dobry.
Filip wsypał dwie łyżeczki i jeszcze jedną. Naturalnym gestem przysługi koleżeńskiej. Benedykt stwierdził z przerażeniem, że po raz pierwszy w życiu ktoś, co tu ukrywać — łajdak — odniósł się do niego po ludzku i „ciepło”.
— To nadzwyczajne — rzekł Filip.
— Co?
— Myślę o róży. Tak bardzo nie lubię kwiatów.
— Przepraszam.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/85
Ta strona została przepisana.