Znów usłyszał swój głos. Wydało mu się, że słyszy, jak latają muchy, i że wszyscy na niego patrzą. Ja za to przed sobą odpowiem — pomyślał ze zgrozą. — Za to nieprawdopodobne: „przepraszam”. Wszelkie uczucie zaczyna się moralnym osłabnięciem i nikczemną rezygnacją. Ogarnął go wewnętrzny paraliż. Zaświtał w głowie problem płacenia tych dwudziestu pączków — rzucenia w twarz pieniędzy, których nie miał; nie tknął ani jednego, miał pieniądze tylko na kawę i już był w niewoli sytuacji.
Zobaczył w myśli swą powiększoną jak pod soczewką głowę i popękane dłonie, owinięte bandażem białych, źle upranych mankietów. Filip był w zmiętej koszuli, porozpinany i zyskiwał tym jeszcze pożądaną niedbałość.
Spojrzał na Filipa. Zmierzyli się spojrzeniami, Filip wytrzymał spojrzenie Benedykta, uśmiechnął się, czuło się, że się spieszył, był czymś przejęty i podminowany, chciał mówić, spotkanie traktował jak dąg wyjęty z całości spotkań, które nie istniały. Jego uśmiech przeszedł w delikatny grymas bólu. Lewe oko miał trochę inne, ciemniejsze i przy obrocie głowy świeciło jak kwarcyt w słońcu. Stwarzało to pozór drobnego kalectwa. W kwarcycie połyskiwała sucha łezka jak w źrenicy poczciwego psa. Łezka ta na przekór wszystkiemu, co by pomyśleć o nim, zabarwiona była czymś ludzkim, wzruszającym, prawie biednym. Przy całej jednocześnie świadomości działania tej rzekomej biedy i czelności zewnętrznej tworu natury, być może, „lud ma rację, która obraca się przeciw niemu”: tworu zdarzającego się raz na lat czterdzieści — jak zacytował Hieronim.
Należało teraz „zacząć”. Przeciąć, zdemaskować różyczkę i zacząć brutalnie „tamtą sprawę”.
Lecz Filip dał nieuchwytny znak, że chce coś powiedzieć. Położył rękę na ramieniu Benedykta.
— Jestem panu wdzięczny — rzekł. — Stała się rzecz zabawna. Pan o tym nie wie — uśmiechnął się na wspomnienie jakiejś myśli. — Wygląda pan na człowieka... z góry proszę wybaczyć...
— Pan? Wdzięczny? — przerwał Benedykt. — Mnie?
— Tak. Oczywiście przez przypadek, zbieg okoliczności. Ja czasem korzystam z przypadków. Wyratował mnie pan na ulicy. Byłem w sytuacji idiotycznej.
— Ja? Pana?
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/86
Ta strona została przepisana.