— Tak — rzekł poczciwie. — Pan się teraz przestraszył. Robi pan wrażenie człowieka... — zawahał się — prostolinijnego, uczynnego... lękliwego... A to tamto pańskie figlarne zakłócenie... proszę wybaczyć... może to ono powoduje... — zmitygował się i popił kawy.
— Zakłócenie? Nic nie rozumiem... Nie jestem lękliwy.
— Ależ! — wahał się Filip i spojrzał wesoło w oczy: — drobiazg. Proszę się nie przejmować. Nic nie mam przeciwko zakłóceniom. Byleby w innej parafii i na odległość. Dajmy na to — przymrużył bezecnie oko — kwiatka.
— Ja pana wyratowałem?! — Benedykt wciąż nie mógł uwierzyć. — Zakłócenie? Nie rozumiem.
— Tak — Filip patrzył ufnie w oczy. Światełko w jego oczach nieustannie migało. — Pan, pan... Byłem ścigany. Ktoś stał już pod moją bramą. Nie pierwszy raz. Szedł krok w krok, to się powtarza, ogarnął mnie strach, jak zawsze nie miałem odwagi się odwrócić. Wydawało mi się, że zobaczę twarz straszną, ślepą, zjedzoną łuszczycą, kaprawe oczy starca i cały czas czułem zimną łzę jego spojrzenia na moim karku...
— Pan to mówi serio? Jest pan pijany.
— A skądże bym wymyślił to świństwo: zimną łzę na moim karku? Nie jestem poetą. Nogi się pode mną uginały...
Miał jakby rację, i by nie wymyślił.
— Nagle — ciągnął dalej — nagle pan, z tą kretyńską różą... jak ręką odjął, zniknął mój koszmar. Nieraz tak idę, uciekam, idzie za mną, wychodzę za miasto, skręcam w lasek, okrążam polankę, nazywaną Heksenring, pan wie którą, pod spalonym dębem, idę do rzeki, rozbieram się, płynę na drugi brzeg i dopiero w połowie odwracam głowę: wiem o tym, truchła nie pływają. I prawie zawsze na tamtym brzegu ktoś siedzi i patrzy za mną. Jest to mężczyzna w czarnym ubraniu, bardzo stary, głowę chowa w ramionach, wstrząsają nim konwulsje. I wie pan, gdy mu się tak przyglądam przez dłuższą chwilę, przychodzi mi na myśl, że to jestem ja. Tak, tak, ja nie fantazjuję i zaraz to wytłumaczę: że to będę ja, byłbym ja, gdybym do tego dopuścił... gdyby to się stało...
— Pan już dzisiaj boi się starości? — Benedykt nie wiedział dlaczego, ale nie dopuścił do zakończenia tego zdania.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/87
Ta strona została przepisana.