tylko, kim jest Benedykt, ani słowem, poza wulgarnym podejrzeniem, są tacy ludzie. Ale przecież na czymś to osłabienie musiało polegać, nic nie jest darmo.
Filip rozłożył ręce:
— Wszystko jest możliwe. Wszystkie przypadki. Pan nie Wierzy? — uśmiechał się z wyrozumieniem: — chciałbym się panu kiedyś zrewanżować. Czy jest to możliwe? Zaprosić do pewnego domu. Mam pewien plan. Jestem z gospodarzem w przyjaźni, spełnia moje kaprysy, pan będzie tym kaprysem. Zechce pan? Nabrałem do pana sympatii od pierwszego wejrzenia. Robi pan wrażenie anarchisty albo czegoś podobnego.
— Chcę panu stanowczo wyjaśnić — przerwał wreszcie Benedykt sumując wszystko — że nie mam nic wspólnego, byłoby to haniebne — aż się zachłysnął — nic wspólnego z tym „zakłóceniem w parafii” — jak pan był łaskaw powiedzieć... nic a nic, i raz na zawsze!
— A... to nie szkodzi — Filip przyjął rzecz obojętnie, znów kładąc rękę na ramieniu Benedykta: — Zgoda. — Skinął głową uprzejmie: — Zgoda. A gdyby pan nie lubił, powiedzmy, gruszek po kardynalsku — zwrócił się jak do dziecka — czy także by się pan tłumaczył?
Już kilka razy obejrzał się poza siebie, był czymś ubocznie zaabsorbowany, jakby się spieszył.
Należał do ludzi, którzy podbechtują się od wewnątrz, wystarczy im kilka słów, które wypowiedzą i które usłyszą, aby podpaliły cały magazyn.
— Wobec tego — zapytał po chwili — co to miało znaczyć? — cofnął rękę: — to na ulicy?
W jego kolorowej tęczówce wychyliło się coś niemiłego, na moment, groźnego prawie, mignęło to, przygasło i gdy zapytywał dalej: — A może ma pan do mnie jakiś żal? — już się uśmiechał. Lecz, jeszcze spięty wewnętrznie, bystro patrzył w oczy.
Znów wypadła niezręczna cisza.
Benedykt zdał sobie sprawę, że definitywnie nadszedł moment ostateczny.
Przedłużył chwilę. I jeszcze ją podwoił. Zwlekał, znów zobaczył to zamieszanie, gdy nagle przewróci stolik, i śmieszność, gdy fagasi będą go wywlekali za kołnierz pędząc precz jak pijanego
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/89
Ta strona została przepisana.