Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/90

Ta strona została przepisana.

rekruta, i tę wspaniałą minę Filipa, który się niepomiernie zdziwi, a może nawet ucieszy, że oto prostak zwariował, nie wytrzymał przepychu słów, kremu i kawy.
— Ja panu pomogę — rzekł Filip beztrosko, o rozbłyśniętych już oczach: — Pan mnie nienawidzi. Prawda? Pan mnie nienawidzi.
Rzekł to lekko, z uśmiechem; ponownie nastała chwila milczenia.
Zostało powiedziane. Tamten „to” powiedział. Należało tylko potwierdzić. Zapytać, czy to on był wtedy. Zadać kilka krótkich pytań i działać pospiesznie.
Na skroniach Benedykta musiały ukazać się krople potu, nie miał siły dotknąć ręką czoła.
I znów dobrotliwie Filip mu dopomógł:
— Nie musi pan odpowiadać. Pan nic nie musi. Jestem pod tym względem bardzo wygodnym towarzyszem zabawy. Pana ktoś nasłał — rzekł cicho — miał mi pan ubliżyć. A tymczasem jesteśmy razem. Nawet nie zapytuję pana, kto? Ktoś, kto się musi bardzo męczyć moją osobą, a wystarczyłoby jedno moje słowo, żeby odwróciło się wszystko, co go we mnie drażni. Lecz ja nie mówię tego słowa. Proszę nie uważać tego za zarozumiałość. Największą karą jest bagatelizowanie. Utrzymywanie kogoś w nienawiści. Wysila się, pracuje i odwala jak drobny urzędnik bieżące sprawy nurtującej wściekłości. Pewno już wstaje z myślą o mnie. Ja panu kiedyś coś takiego pokażę, zademonstruję, jak ludzie są łasi na dobre słowo. Przychodzi, żeby zabić, i nagle całuje po rękach...
To nie był „tamten”. Za dużo, za dużo. Benedyktem wstrząsały dreszcze i nie mógł ich opanować.
— Zaszło jakieś nieporozumienie — rzekł. — Na razie proszę przyjąć do wiadomości, że nikt mnie nie nasyłał. Nie jestem posłańcem. Pan nawet nie raczył spostrzec, z kim ma do czynienia? — wstał, zasunął krzesło. — Bardzo dziękuję za miłe towarzystwo... Chciałbym uregulować... — szczękały mu zęby. Nic go nie oburzało, tylko bezczelność, pewność siebie, niepokonalność, wyzwanie. To musiał być Ten! A cóż to za prowokująca osobistość!
— Nie — rzekł stanowczo Filip otwierając szeroko oczy. —