Przed chwilą mówił, że musi już pójść.
W szatni wciąż było zamieszanie, jakiś garbaty mężczyzna przed lustrem poprawiał krawat, unosząc dwoma palcami czarną brodę. Filip znów zniknął. W głębi była druga sala. Nagle wyszedł z niej Mrugający, ten, co się do wszystkiego przyznał, recenzent, i wcale się tym nie krępował, że miał torbę z gazetami przewieszoną na rzemieniu przez ramię, że tkwił w alarmistycznym tłumku, który tu isię wił w lewo, prawo, do drzwi, do.kotar, tyle tylko, że gdy zobaczył Benedykta, nie dosłyszał kogoś, kto zażądał egzemplarza gazety.
— Ho, ho! — powiedział radośnie znad ucha jakiejś kokoty, która razem z nim wykonała bezwolny obrót, jak wiórek na rwącej wodzie, i nawet lekkim dotknięciem ręki w granatowej rękawiczce, koleżanka, przesunęła go trochę ze swej drogi:
— Ejże! — powiedział — to pan? Gratuluję!
— Widocznie zauważył Benedykta już przedtem w towarzystwie Filipa. W tej chwili wystąpiły mu na twarz nerwowe grymasy, jakby się rozgniewał. Benedykt także obracał się w tłumie wokół swej osi:
— Co? — zapytał brutalnie i chciał sięgnąć po gazetę, lecz tamten torbę sprzed rąk przerzucił na plecy, tak że został mu tylko numer blaszany na piersiach: 4, przekręcony zresztą do góry nogami i stanowiący monogram: h. Stał się gościem, równym kokocie rozmodlonej do oczu ćwierćpanów. Przywitał się, czekał na ten moment, był podniecony, grymasy harcowały po jego twarzy jak psy, skurcz pod lewym okiem trzepotał, jakby w tym miejscu dzisiaj miało nastąpić jakieś dodatkowe dwuznaczne zjawisko — przytrzymał rękę Benedykta i zapytał w olśnieniu, kwitując Filipa:
— Pan zna? Pan zna! — sam potwierdził. — Ho, ho! — aż się cofnął. — No! Nie będę taił. Piękna znajomość! Nazwisko. Fortuna. Rasowe kobiety — bełkotał — scenki rodzajowe, gobeliny... Pogratulować — popatrzył z dobrotliwym, szczerym podziwem. — Pan? Kto by się spodziewał? A mówiłem Hieronimowi: ten grzeczny, pokorny, swoje wydrąży, ha! — Był już dobrze pijany. Nachylił się konfidencjonalnie, zerkając po bokach: — Trzeba znać historię... Historię we wszystkich barwach. Słyszał pan? O tej aferze? Profesor. Z niejaką Piantą? Piękne nazwisko. Nie słyszał... — zgorszył się jak gdyby. — Hieronim panu nie opowiadał? — dostrzegł
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/94
Ta strona została przepisana.