Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/95

Ta strona została przepisana.

wracającego Filipa, zamroził twarz, puścił dłoń Benedykta, wycofując się dyskretnie.
— Hieronim nic mi nie opowiada — rzekł sucho, w półobrocie Benedykt. — Az panem Małachowskim mam sprawę honorową. Tak. Gdyby pan Hieronima spotkał wcześniej, niż ja tam będę, proszę mu to powiedzieć — zabezpieczył się. — Koniecznie.
— Honorową? — zdziwił się tamten. Już prawie zza pleców Benedykta. Nie uwierzył.
— Ejże! — powiedział. — Wolne żarty. Honorową. Nie obejdzie się bez śniadanka. U Krauzego. I honor syty, i koza cała — roześmiał się z konceptu. — Bażanta dysponować — szepnął rozpaczliwie — z piórami, młody człowieku, i portwein! — uniósł palec w górę i trzymał go z daleka. — Był całkiem pijany i szczęśliwy szczęściem bliźniego.
Filip odruchowo wziął Benedykta pod rękę:
— Kto to?
Wyszli, szedł tak i opierał się trochę o ramię Benedykta:
— Nikt — odpowiedział.
Restauracja była blisko, z zewnątrz niczego nie zapowiadała, robiła wrażenie sklepu, nikt się w pobliżu nie kręcił, można było o niej nie wiedzieć. W mrocznym wnętrzu też było pusto, zupełnie cicho, szatnia wielkości przedpokoju, skromna.
Na spotkanie wyszedł olbrzym w liberii, jak tresowany szympans. Miał złote zęby, guziki i epolety, ukłonił się nisko, od razu przepuścił Filipa w głąb poza szatnię, jakby to było umówione.
Był tam pusty pokoik, szafa, fotel i umywalka przykryta ręcznikiem, zalatywało karbolem.
Filip powiedział:
— Nie uprzedziłem pana, czeka nas mały zabieg. Proszę się czuć jak w domu. O, ten człowiek zaopiekuje się panem.
Z drugiego pokoju wyszedł starzec w liberii. Zgiął się w ukłonie. Był przygarbiony, krępy, o nieprzyjemnym wyrazie oczu, martwych, jakby niewidomego, i zajęczej wardze, zwierzęcej, obrzeżonej czymś białym, jakby buszował w kuble z gipsem; nie powiedział nic, złożył tylko ręce jak do przyjęcia drogocennego towaru.
Zaprowadził Benedykta do następnego pokoju, Filip został w pierwszym.