Była to klitka, wąska, na szerokość okna, cieimma. Zakratowane okienko wychodziło na podwórze. Stała szafa i dwa krzesła. Po szybie tłukła się mucha. Starzec podszedł i najpierw rozdusił ją z całym okrucieństwem.
Otwarł szafę, wyjął czarny garnitur, odpiął od niego jakąś kartkę, położył garnitur na krześle. W szafie było ich więcej, biała suknia balowa, wszystko z kartkami, na których wypisane były nazwiska.
Benedykt nic nie pojmował. Starzec milczał, krzątał się bez słowa.
Widocznie Filip zapomniał powiedzieć, o co chodzi, albo rozmyślnie wystawił go na próbę.
— Niech się pan rozbiera — rzekł bełkotliwie starzec i pokazał krzesło. Na drugim położył białą koszulę i krawat. Wyjął z szafy buty, skarpetki, spinki i jakieś drobiazgi.
— Żwawo, człowieku, żwawo — wymamrotał. Stał teraz bezczynnie, plecami do Benedykta, przy oknie, którego ćwiartkę uchylił. Ukazał się fragment podwórza ponury, z widmami szyldów, kłódkami, galeryjkami, martwymi oknami, skropiony olejem, siny.
Ledwo Benedykt zaczął pojmować — nie upłynęła minuta — wszedł Filip. Był już przebrany, w czarnym żakiecie, w lakierkach, wyświeżony, błyszczały mu włosy, dłonie wyskoczyły z białych mankietów, w krawacie miał perłę.
Jak on to zrobił?
Benedykt odwiązał dopiero tasiemki przy kalesonach, spranych jak kuchenna firanka i połatanych w innym kolorze. Drgnął nieprzyjemnie. Opanował się na tyle, że nie krzyknął.
— Prędzej, ach, prędzej — powiedział radośnie Filip, nie zwracając na niego większej uwagi. — Jest bardzo późno. A pan się grzebie jak ciotka do snu wiecznego.
Benedykt skulił się w sobie. Był niezbyt fortunnie zbudowany. Miał chude nogi, krótkie i krzywe, brzuch i tors nadmiernie rozwinięty, atletyczny, pozornie nie do uniesienia przez nogi, duże palce u stóp odstawały jak u pastucha, który drepcząc przepuszcza przez nie krowie łajno. Miał za to rozum. Rozum pozwalał mu próbować granic wytrzymałości.
— Przestraszyłeś się — rzekł wesoło Filip i poprawił się: —
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/96
Ta strona została przepisana.