lecz jej nie wyjął, tknęło go przeczucie, iż coś oznacza, pamiętał tylko, żeby o niej nie zapomnieć. Był przygnębiony, pełny sprzeczności, zniewolony, pełny niesmaku i jakiegoś lęku, jakby miał wziąć udział w wyjątkowo ordynarnej zbrodni. Nawet nie robił już sobie wyrzutów.
Nie wyszli z powrotem do szatni, tylko wprost na salę, znaleźli się po drugiej stronie kotary, przy wielkim gdańskim piecu, malowanym w rozgwiazdy i morskie potwory, wszystkie w jadalnych kolorach. Odebrał ich stary pan z serwetą w ręce i przywitał Filipa głębokim ukłonem, najgłębszym do tej pory, i już ich nie odstąpił.
Filip szedł opornie, ociągał się jakoś, marudził, Benedykta wziął z swej prawej strony, położył mu na ramieniu rękę z zabandażowanym palcem. I w tej postaci lekko rannego, marudera, potykającego się na równym, doszedł do środka sali, nic wokoło nie widząc, rozleniwiony w niedbalstwie, z którego nic nie wynikało.
Benedykt zorientował się, że powaga chwili polega na wyborze miejsca.
— Mamy do omówienia bardzo poważną sprawę — Filip przerwał brutalnie wędrówkę. Z powrotem znaleźli się przy gdańskim piecu.
Stoły przykryte były białymi obrusami, które zmieniało się na inne białe, gdy ktoś usiadł. U góry świeciły żyrandole — złote i srebrne krzewy — w świecie obróconym do góry nogami. Panował tu jakby zmierzch — powietrze było wieczorne, lekkie, ciche, bezgłośne, słowa pękały jak bańki mydlane. Z bladokolorowego szklanego sufitu spadało światło, jeśli nie dzienne, to z pory wczesnego świtu w dzień pochmurny, wszystko obracało godziny wniwecz, tylko biel serwet była ponadczasowa.
Za plecami pierwszego kelnera ukazał się drugi. W tej chwili w oddali objął straż trzeci. Sala była prawie pusta, sytuacja wewnętrzna przestrzegała reguły, aby nic nie było, nic się nie działo; dwaj starcy siedzieli w milczeniu naprzeciwko siebie z cygarami w rękach, uniesionych na jedną wysokość, nieruchomo, jakby wykonywali jakąś próbę. Pośrodku jakaś rodzina w żałobie, dwanaście osób, wszystkie pokolenia na czarno, pochyliły głowy nad wazą, z której dwoje służby dzieliło porcelanowym czerpakiem
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/98
Ta strona została przepisana.