Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Potem na Szweda, Chocim, Kozaczyzna....
I spokój, — powrót, — na głowie siwizna,
Praca, śmierć dzieci,... dalej już nie szuka,
Spojrzał; z nich jedna została mu wnuka,
I westchnął: «Wszystko dzieci w bożej woli!
Aleć on naszej pofolguje doli,
Jak pomnę, różnie bywało już z nami —
Toż koniec będzie i z tymi Szwedami.»

Lecz Babka przerwie: «Na Chrystusa rany
Milczcie! na górze Szwed kwaterowany.
Strach jak mróz ostry idzie mi w skróś duszy —
Bójcież się Boga! ściany mają uszy;
Podsłucha! i cóż? jakiż wtedy opór?
Wezmą was, głowy podacie pod topór,
I w grób; a my co? my z Basią sieroty
Musielibyśmy iść pod ludzkie płoty.
Bogdajbym tego nigdy nie dożyła!»
Umilkła, i krzyż na piersiach złożyła.

Dziewczę spokojnie słuchało rozmowy,
Lecz zda się, Babki urażona słowy,
Wstała; — rumieniec wykwitł na jej licach,
Skier dwoje żywo spłonęło w źrenicach,
I rzekła; «Babko, nie miejcie obawy,
Pan Oskar dzisiaj na zamku ma sprawy.
Widziałam jako tu przyszedł z rozkazem
Trębacz, — a potem do Sztajna szli razem
W miasto. On, — choćby słyszał dziadka mowy,
Pewnam, — nikomu włos nie spadłby z głowy.