Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/155

Ta strona została przepisana.

Zbudźcie się! nie czas teraz do frasunku,
Bóg dał rąk dwoje, — myślcież o ratunku!
Tu śmierć tak stoi że jej nie ominąć,
Jeno nam wyrznąć Lutrów albo zginąć.
Ha! ciężko mnie Bóg zgnębił tą ofiarą,
Lecz mi we dwakroć umocnił dłoń starą!»

Jacek zaś Basię trzymając rzekł na to:
«I wyrzniem Lutrów, ja wam ręczę za to!»
Więc Janusz znowu: «O! jeszcze nadzieja!
Niech kilku spieszy szukać Bartłomieja,
Do Marcowicza niech się kilku ruszy,
Bo i to człowiek w ogniu kutej duszy.
Wy reszta w ciszy wracajcie do domu,
Ale sza! słowa nie pisnąć nikomu.
Bogiem niech każdy serce uspokoi,
I czem na jutro niechaj pięść uzbroi.
Lecz bracia! milczeć — milczeć przy niewieście,
Bo by nam krzyku narobiły w mieście;
Ja moją Basię wezmę do kościoła.»
Szli więc do domów, nasrożywszy czoła,
Chmurni, a Janusz Basię w płaszcz obwinął,
Wyszedł i we drzwiach kolegjaty zginął.