strego spojrzenia siwych oczu, które zakonnica z pewną niecierpliwością ku drzwiom wchodowym zwróciła.
Tymczasem obecni ruszyli się, aby «dobrodzikę» ucałować w rękę, najpierw dzieci, potem starsi. Chłop tylko pozostał u proga, a szeroko otwarte oczy jego, patrzyły przed siebie tępo, bezmyślnie.
— Kto to umarł Dobrodziuniu? — zagadnęła stróżka.
— To tam jeden! — odrzekła niedbale zakonnica, machnąwszy ręką w szerokim rękawie i nie patrząc nawet na mówiącą. Istotnie. Tam, gdzie umierają setki, cóż taki jeden znaczyć może?...
— A dzieci zostały? — pytała dalej stróżka.
— A jakże! Coś troje tego, czy czworo...
Zakonnica wzruszyła ramionami, jakby w politowaniu nad zaślepieniem tych, co umierając, zostawiają dzieci; oczy jej przecież zaszły troską o losy tych trojga czy czworga.
Stróżka i praczka zaczęły wzdychać i kiwać głowami.
W tej chwili właśnie, potknąwszy się o wysoki próg kapliczki, wpadło do niej troje dzieci. Szły widać śpiesznie i z daleka, bo twarze ich były spocone i silnie rozgrzane.
Strona:Moi znajomi.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.